Wiersze z tomu “Homo Ferus” Krzysztofa Szewczyka powstawały pomiędzy 1999 a 2004 rokiem, choć równie dobrze mogłyby powstać w latach 70-tych albo dwa dni temu, ponieważ nie ma w nich żadnych wyznaczników epoki, nie spotkamy charakterystycznych przedmiotów, wydarzeń, miejsc związanych z określonym czasem. Jest tylko ten, który mówi, i jego kobieta, mieszkanie, miasto, przez które przetaczają się “kreskówkowi ludzie”. Przy całym szeregu zalet tomiku niektórzy odbiorą to jako jego wadę – czytelnik może podczas lektury poczuć się odrobinę dotknięty postawą bohatera. Nie wiem, dlaczego odbiorca zawsze reaguje uczuleniowo, gdy przekazujący myśli pragnie oddzielić się od masy, zbyt mocno zaznacza swoją indywidualność. Swoiste mówienie z góry, z piedestału zdarza się Szewczykowi głównie w tekstach prozatorskich, to właśnie tam wyczuwalna jest nuta pogardy w stosunku do innych. Gdy jednak podejdziemy do “Homo Ferus” odważniej, bez zaperzania się, ta stylizowana wyższość przestaje doskwierać, znów możemy cieszyć się odbiorem. Interesujący jest tytuł tomiku, zakreślając pole znaczeń, sugerując określony odbiór. Szewczyk pokazuje darwinowski świat, w którym gatunki ludzkie rywalizują w złym mieście o dominację. Nawet często wspominany bóg ma charakter złośliwego zwierzęcia-zabawki. Oczywiście zwierzęciem jest także sam piszący i jego kolega podmiot. Robert Rybicki swego czasu w którymś z wywiadów porównał poetę do małpy, która wystukuje swoje wersy. U Szewczyka poeta jest raczej wilkiem, nienażartym, chaotycznym, impulsywnym, niebezpiecznym. Pisze ciałem i chce krwi, szczerzy się wersami. A w podmiocie siedzi kolejny podmiot, jakby szaman stworzony z kilku postaci, niczym Leland Palmer w “Miasteczku Twin Peaks”: “On siedzi we mnie//trzyma w zębach ścięgno”. Jak oddać słowami to zanurzenie w naturalistycznie pojmowanym bycie? To pytanie patronuje tu niemal każdemu tekstowi. “Rozwydrzone serce” próbuje uchwycić, zdefiniować siebie. Gdy jednak chowa się gdzieś ja-centryzm i przestają dominować zaproszenia w rodzaju “Może wejdź do mojej małej republiki”, pojawia się czułość, empatia (“Co to znaczy być tobą”), także zrozumienie dla innych i ich potrzeb: “A niech też mają coś ze mnie//inni ludkowie”. “Plan zwycięstwa nad codziennością” wydaje się bliższy realizacji w relacji z kimś ważnym u boku, inaczej pozostaje bierna obserwacja w świecie przystanków-bloków-autobusów. Przyglądanie się umysłowi, który działa jak układ trawienny myśli, przeżerając i fermentując w sobie czasoprzestrzeń i zaludniające ją postacie. Szewczyk ma oko do przestrzeni i scenek, a przez wymianę kilku szybkich rzeczowników zręcznie buduje obrazy rzeczywistości. Koty, zapalniczki, rośliny, pnącza, język jako kawał mięsa. Zostaje w nas przeczucie kokoniastego świata przedstawionego, mas, obiektów pływających w cieczy między blokiem a blokiem, świata, w którym “świadomość terroryzuje czasoprzestrzeń//narzuca jej formy piękna”. “świat jakiś ślepy i trochę obleśny//dzieje się we mnie: w całości”. Często podczas lektury ma się wrażenie, że przebywamy we śnie, na przykład śnie zwierzęcia, które wyśniło mówiącego o nim. Z miejskich utarczek i majaków można wydostać się tylko wylatując w niebo bądź przez chwilowe niemyślenie, zanurzenie się w zwierzęcej części nieświadomości. “Homo Ferus” jest jak bilet do wewnętrznego ZOO. Przychodzą takie chwile w życiu, gdy “zdziczenie” wydaje się niezbędne, kojarzy się z terapią. Ta sugestywna książeczka na pewno to umożliwia. Kornel Maliszewski |
2020-04-29