Kornel Maliszewski: Zanim przejdziemy do rozmowy o “Senniku doczesnym”, czyli Twoim prozatorskim debiucie, wyruszmy w krótką podróż po Twoim życiu. Książki nie powstają przecież w próżni, najpierw trzeba się “nażyć”. A wydaje się, że Twoje życie szczodrze skropliło się na kartach “Sennika…”. Spytałbym najpierw o raj dzieciństwa w “towarzystwie przyrody i bardziej lub mniej udomowionych zwierząt oraz książek”. Co to było za dorastanie?
Dominika Kulig: Miałam szczęście urodzić się w rodzinie życzliwej światu. Dziadkowie mieszkali w górskiej miejscowości w powiecie limanowskim, która była oddalona od wielkich metropolii – tam spędziłam w rodzinnym domu pierwsze lata życia. Mieli maleńkie gospodarstwo i dorywczo imali się różnych zajęć. Bliskość przyrody była namacalna. Dziadek przygarniał osierocone leśne zwierzęta. Sarna mieszkała z nami dosyć długo, dopóki rozzłoszczony sąsiad nie przegonił jej za to, że podjadała z jego grządek. Ponoć systematycznie walczyła ze mną o miejsce w kołysce i jako niemowlę pewnego dnia wypadłam na podłogę. Być może stąd wzięła się u mnie odporność na twarde lądowania (śmiech). Miałam też psa, kota i koleżankę Malinę – krowę, z którą prowadziłam wyimaginowane łąkowe dialogi. Nie było w okolicy dzieci zbliżonych wiekowo, więc przebywałam w towarzystwie dorosłych. Później mama dostała posadę nauczycielki i początkowo zostałam z dziadkami, by w wieku przedszkolnym przenieść się w okolice Gorców.
W czasach licealnych pomieszkiwałam u rodziny, ponieważ pozwalało to uniknąć czasochłonnych dojazdów. Mama studiowała na krakowskiej WSP. Bywałam na wykładach i rozmawiałam z nią o literaturze, głównie o poezji. Rodziły się pierwsze próby poetyckie. Tymbarskie liceum było dla mnie początkiem przygody z piórem. Byłam dyskalkuliczką (co prawda zdiagnozowaną w poradni, ale bez oficjalnej opinii) i zaczęłam pisać artykuły do lokalnej gazety, by dać upust szkolnym frustracjom. Z braku intelektualnej pożywki, trochę na przekór szkolnej nudzie, czytałam pod ławką wiersze wyklętych i uwielbianą przeze mnie w tym okresie Szymborską. W odpowiedzi na egzystencjalne dylematy intensywnie szukałam drogi do siebie. Czytałam zachłannie, co wpadło mi w ręce. Tuż przed maturą stwierdziłam, że chcę studiować etnologię i zamiast powtarzać obowiązkowy materiał, rzuciłam się na teksty Bronisława Malinowskiego. Na etnologię się ostatecznie nie dostałam, ale zainteresowanie zostało.
I te doświadczenia zaprowadziły Cię do bardzo wczesnego debiutu poetyckiego. Miałaś wtedy osiemnaście lat, a niektóre utwory zawarte w zbiorze musiały – jak obstawiam – powstać jeszcze wcześniej. Skoro jednak otwarcie mówisz o tej książce w swojej notce biograficzne, chyba nie był to wstydliwy, przedwczesny wybryk? Czujesz duchowe powinowactwo z tamtą dziewczyną, kiedy czytasz swoje wiersze z 1998 roku?
To nie był wybryk, a raczej nieoczekiwany zwrot akcji. Pewnego dnia siostra mamy podrzuciła moje wiersze, profesorowi, wtedy jeszcze doktorowi, Markowi Karwali – wybitnemu badaczowi poezji polskiej, który stwierdził, że powinnam je wydać, a on napisze do nich przedmowę. Spotkałam się z nim onieśmielona, nie do końca zdając sobie sprawę, jak bardzo mnie docenił.
Egzamin na tę uczelnię (WSP w Krakowie, dop. redaktora) był cudowną rozmową o poetach międzywojnia. Kierowana jednak wewnętrznym głosem, wybrałam Uniwersytet Jagielloński.
Mnie ten debiut chyba przytłoczył, nie byłam na niego gotowa, na wieczorki poetyckie organizowane w kole młodych ZLP chodziłam z paraliżującą tremą. Byłam jedyną licealistką wśród żądnych krwi literackiej studentów (śmiech). Nie wiedziałam, czy rzeczywiście mam światu coś do powiedzenia. Czy chcę się tym dzielić. Było jeszcze kilka ognisk literackich, jakieś antologie poezji, ale nie pociągnęłam tego tematu.
Nie wydaje mi się, bym czuła się tamtą dziewczyną, ona dojrzała i przeszła długą drogę, by stać się kobietą, którą teraz jestem. Patrzę na tę dziewczynę z wyrozumiałością i rozczuleniem. Puszczam do niej oko.
Na polonistykę w Krakowie poszłaś już więc jako “autorka”, co pewnie podreperowało Twój studencki status na kierunku, na którym każdy marzył o debiucie i pisarskiej karierze… Jak wspominasz tamten Kraków na przełomie wieków?
Tylko że ja się w ogóle do tego debiutu nie przyznałam! Oprócz mnie wiedziało o nim kilkoro przyjaciół z tamtego okresu. Na studiach uwierały mnie sztywne ramy programowe i przykładałam się tylko do wybranych zajęć, tak naprawdę rozkwitłam dopiero przy pisaniu pracy magisterskiej. Tajniki literatury współczesnej zgłębiałam pod okiem profesora Jerzego Jarzębskiego. Jego wnikliwe spojrzenie na prozę dwudziestego wieku zostawiło we mnie trwały ślad, ale nie myślałam jeszcze wtedy o pisaniu. Czytałam teksty feministyczne i miałam apetyt na życie. Zachłysnęłam się międzynarodowym środowiskiem studenckim i wymieniałam doświadczenia, podróżując autostopem między Słowenią, Budapesztem, Włochami i Francją. Już wtedy dochodziło u mnie do głosu wymykanie się…
Studiując polonistykę, czułam przesyt i szukałam kontaktu ze znajomymi z innych wydziałów. Zamiast zgłębiać dylematy adeptki gramatyki staropolskiej, ja zarywałam noce, rozmawiając ze studentami historii sztuki i biologii, i uważnie studiowałam Psychologię religii Wolfa. Zostało mi to. Nie umiem się w żadnym środowisku zadomowić na dłużej. Jakbym się bała, że zatrzasnę się w szafce bibliotecznej. Skatalogują mnie pod literką P jak polonistka, N jak nauczycielka, F jak fizjoterapeutka, albo pod jakimś innym hasłem i już tam zostanę, kurz na mnie osiądzie i zmurszeję z braku dostępu do światła.
Pozwól jeszcze na chwilową podróż w głąb Twojej biografii. Po studiach przydarzyła się Francja, gdzie przeniosłaś się z Beskidu Wyspowego, i gdzie zostałaś do dziś. Nie znajdziemy w “Senniku doczesnym” zbyt wielu fragmentów czy impresji, które traktowałyby o byciu świeżym na nowej ziemi, bo większość rozdziałów dotyczy czasów, gdy już mocniej osadziłaś się nad Sekwaną. Jakie były więc początki? Pierwsze dni, miesiące, lata?
Pierwszy, dłuższy pobyt we Francji, zorganizowałam sobie na czwartym roku studiów. Wzięłam urlop dziekański, znalazłam szkołę językową i zamieszkałam z rodziną francuską, z którą nawiązałam wcześniej kontakt korespondencyjny. Mój poziom francuskiego był wtedy znikomy. Do popołudnia uczyłam się francuskiego, potem biegłam odebrać dzieciaki gospodarzy ze szkoły, a w weekendy nadrabiałam zaległości kulturowe, włóczyłam się po muzeach, kawiarniach i pchlich targach. Chłonęłam topografię Paryża, śledząc bohaterów książek Patricka Modiano. Czytałam wtedy belgijską pisarkę Amélie Nothomb. Podobała mi się ta groteska i specyficzne poczucie humoru ubrane w niewielkich rozmiarów teksty. Oczami Marguerite Duras spoglądałam po raz pierwszy na Indochiny, jak nazywano region w południowo-wschodniej Azji, w okresie, kiedy była tam kolonia francuska.
Zaczytana Francja stworzyła ciekawy format książki – Livre de poche, która ma tę zaletę, że jest niewielkich rozmiarów i symbolicznie mieści się w kieszeni. Książki z łatwością wychodzą z nami na ulicę i towarzyszą w codzienności. Francja zafascynowała mnie na tyle, że znów tam wróciłam. Wyjechałam kilka miesięcy po studiach, mąż do mnie dołączył i oficjalnie otrzymaliśmy status emigrantów. Przez kilka miesięcy łapałam się dorywczej pracy, a głód wiedzy zaspakajałam, zapisując się na zajęcia do INALCO (Narodowy Instytut Języków i Kultur Orientalnych w Paryżu). Przerwałam je zresztą.
Trafiłam do Sekcji Polskiej w Saint Germain en Laye, gdzie przez dekadę uczyłam języka polskiego. Pamiętam uczucia towarzyszące mi po rozmowie kwalifikacyjnej. To miała być moja pierwsza praca w zawodzie. Z jednej strony byłam zachwycona, że będę mogła uczyć, z drugiej, zdawałam sobie sprawę, że będzie to zajęcie niezwykle twórcze, ponieważ nikt nie przygotowywał mnie do pracy w placówce francuskiej, która jawiła mi się jako terra incognita. Brak doświadczenia wpłynął moim zdaniem na bardzo pozytywne relacje, jakie udało mi się stworzyć z uczniami. W związku z tym, że sekcje polskie we Francji były słabo zaopiekowane (między innymi brak umów na czas nieokreślony, kulejące ubezpieczenie zdrowotne i zarobki), po przyjściu na świat moich dzieci, musiałam podjąć decyzję, czy dalej uczyć, czy szukać innych rozwiązań. I znów dała znać o sobie skłonność do wymykania się… Już wcześniej miałam poczucie, że jestem niekompletna w tym, co robię. Ta konwersja zawodowa była dla mnie zmianą dosyć radykalną. Pracowałam głosem, a po kolejnych studiach, moim głównym narzędziem pracy stał się dotyk.
Za jakiś czas wróciłbym jeszcze do kilku pytań biograficznych, np. do tych dotyczących “pracy dotykiem” – o ile oczywiście nie jesteś już tymi pytaniami zmęczona – teraz jednak rozgośćmy się w świecie “Sennika doczesnego”. Twoje debiuty (poetycki i prozatorski) dzieli kawał czasu – wróciłaś z zaświatów po 26 latach. Kapitalistyczni pisarscy stachanowcy, którzy wypluwają kilka książek rocznie, aby pozostać w “wydawniczym cugu”, nazwaliby to wręcz Rowem Mariańskim w literackim życiorysie (śmiech)… Jak więc do tego doszło, że wróciłaś? Jak powstawał “Sennik”? Czy “nabrzmiałaś już tak narracją”, że sztuka życia przestała Ci wystarczać?
Ciekawie to ująłeś. To był rów nad rowami, ale wypełniony intensywną pracą. Studiowałam, podróżowałam, pracowałam, poznawałam środowisko, zakładałam rodzinę, znów studiowałam. To nie był tylko i wyłącznie okres, kiedy krzywa szła w górę. To była raczej sinusoida, ponieważ zmiany zawodu o mało nie przypłaciłam złamaniem nerwowym. Starałam się być obecną matką, utrzymać relację partnerską, nadal pracowałam w szkole, w dzień poprawiałam klasówki, w nocy powtarzałam anatomię i zakuwałam do egzaminów. Kilka wakacji z rzędu poświęciłam stażom w placówkach medycznych. To był intensywny czas. Bez wielkiego wsparcia i logistycznej pomocy najbliższych, nie byłoby to możliwe. Ale przez te wszystkie lata zapisywałam myśli na skrawkach papieru, w telefonie, w laptopie, na marginesach książek, grawerowałam w umyśle. Obserwowałam i doświadczałam. Upuszczałam sobie po trochu, by tą narracją nie napuchnąć za bardzo (śmiech). Cały czas się w tej sztuce ćwiczę, ale tak już mam, że muszę grawerować prawie że na kośćcu. Gdy już intensywnie weszłam w pracę z ciałem, to zrodziła się potrzeba homeostazy; wyrównania, które przybrało bardziej konkretny charakter – począł się „Sennik…”.
Czytając Twój prozatorski debiut, zastanawiałem się, czy powstawał on w porywach szalonej weny, spontanicznie, gdy boksowałaś się z podświadomością, czy było to wznoszenie dobrze zaprojektowanej i przemyślanej budowli. Bo z jednej strony na kartach czuje się żywioł, wiatr we włosach, a z drugiej plan, który oddają np. kolejne stacje w tytułach rozdziałów.
“Sennik” dojrzewał we mnie dosyć długo, teksty kapały kilka lat. Miałam w głowie plac budowy i dokładałam cegiełki. Jego forma, to było zaplanowane działanie. Odpowiem pytaniem: Czy żyjąc, możemy wydestylować z życia jeden lub kilka wybranych jego elementów, motywów przewodnich i nazywać to całością? To będzie sprawna chirurgia, praca na jednym wypreparowanym mięśniu albo ich grupie, ale to działania laboratoryjne, oderwane od rzeczywistości. Na niektórych poziomach zapewne konieczne, ale mnie interesuje cały organizm, jego kompletność, ba więcej niż o jego arterie i włókna mięśniowe, chodzi mi o WSZYSTKO.
Odnoszę takie wrażenie, że żyjemy w coraz bardziej pofragmentowanym świecie. Fragmentujemy ciała. Mamy obsesje na punkcie nosa, warg, lwiej zmarszczki i opadających z wiekiem pośladków… Tniemy również język, skracamy wypowiedzi tekstowe do zbędnego minimum. Czasami odnoszę wrażenie, że artykuł składa się z krzykliwego tytułu i samych leadów. W debatach politycznych wycinamy zdania z szerszego kontekstu. „Sennik” jest trochę lustrem i odbija ten sposób ograbiania rzeczywistości i języka, odzwierciedla jego tendencje. Nie ukrywam, że ja też biorę świat pod mikroskop, fragmentuję go, ale po to, by po swojemu złożyć go w całość. Co do samego sposobu pisania, to ja nazywam to pisaniem psychosomatycznym. Piszę kompulsywnie, z doskoku, na ile czas pozwoli. Pisanie to moja pasja, potrzeba pojawiająca się na marginesie wszystkiego, co robię.
Na przekór tej skrótowości i fragmentaryczności współczesnego świata ten wywiad będzie bardzo długi (śmiech). Pisanie “Sennika…” pewnie miało coś z “odwracania siebie wnętrznościami do świata”, bo to książka, która jest antytezą literackiej kalkulacji, to raczej próba przelania potoku życia w elastyczne zdania. Groziło Ci jednak to, że wsadzisz zbyt wielki kij w zbyt wiele mrowisk, że wszystko się rozleje. Bo mamy w “Senniku” realistyczne opowieści szpitalne, mityczną podróż do krainy dzieciństwa, warstwę snów, wiersze, mikroprzypowieści. A jednak się to wszystko nie rozlało… Jak Ci się to udało? Jaka była metoda w tym “szaleństwie”?
I tu znów nawiążę do tego mojego umykania, w tym przypadku również formie. Nałogowo zacieram granice, także te w pisaniu. To było metodyczne „szaleństwo”. Trzymałam się planu, kierowałam intuicją. Na to pytanie odpowiadam w zasadzie od samego początku naszego spotkania (uśmiech). Bywam czasem takim niepokornym i ciekawym świata dzieckiem z patykiem w ręce, które kierowane niepohamowaną chęcią głębszego doświadczania otaczającego świata, dziabie tym patykiem i patrzy, co z tego wyniknie.
Mówiłaś już o tej potrzebie życiowej homeostazy i ciekawe jest to, że “Sennik…” pojawił się na świecie w momencie, gdy byłaś w pewien sposób oddalona od słów, kiedy “nie zarażałaś już uczniów pasją do literatury polskiej” we francuskiej szkole, ale dotknęłaś żywego, realnego, kości, ścięgien i mięśni jako fizjoterapeutka. Majaczy tu gdzieś pogłos z Nietzschego, że ważne jest tylko to, co zostało naznaczone własną krwią…
Tak, to trafne spostrzeżenie. Jak już wcześniej wspomniałam, “Sennik…” powstał dla przeciwwagi. Żeby o czymś mówić, muszę wyjść poza krąg, spojrzeć z boku. Wspominasz o Nietzschem – tak potwierdzam, moja książka jest naznaczona doświadczeniem, ale wędrując z kraju, do kraju, z zawodu do zawodu, od słowa do ciała, chciałam zmienić w sobie sposób patrzenia na rzeczywistość, na człowieka i to, co tworzy, na samo pisanie, by nie spoglądać przez pryzmat teorii literatury, ale poprzez sygnały płynące z ciała. Ja w ogóle wszystko muszę filtrować przez siebie w sposób prawie dosłowny. Od dziecka byłam wrażliwcem, jak się przebodźcowałam, to miałam zagwarantowaną bezsenną noc i śmietnik w głowie. Stwierdziłam, że albo znajdę na siebie sposób, albo przypłacę to zdrowiem. Po latach poszukiwań i stosowania różnych technik pracy z ciałem i oddechem, nauczyłam się lepiej nad tym panować. Dozować sobie rzeczywistość, by nie przeszkadzało mi to w normalnym funkcjonowaniu.
I czuje się to w “Senniku…” – świetne są w nim momenty o czytaniu opowieści “z ludzkich ciał”. Ze skostnień, zgrubień, ze sztywności w pewnych partiach. Jakie historie opowiada ciało?
To, że emocje wpływają na ciało, wiadomo od dawna. Jeśli są toksyczne, mogą wywoływać w nas realny ból fizyczny, często bardzo intensywny. Organizm reaguje wtedy wzmożoną produkcją między innymi hormonów stresu. Jeśli wystawiamy się na takie działanie przez dłuższy czas, często zupełnie nieświadomie, to te stany odkładają się w ciele. Przybierają postać napięć, przykurczy, wpływają na naszą mimikę, postawę, nasz sposób poruszania się. Dochodzą do tego wzorce kulturowe i dziedziczone traumy (piszą o tym w bardzo przystępny dla szerszej publiczności sposób: Michel Odoul, Anne Ancelin Schutzenberger, psychiatra David Hawkins).
Ciało to nasz dziennik intymny. Słowo może mamić, ciało nie potrafi się tak maskować. Mnie interesuje, co wydarza się prawdziwie, co się dzieje, kiedy światło gaśnie i zostaniemy ze sobą sam na sam. Nie ma mnie tam, ale przenika to do świata niepostrzeżenie, w ruchach ciała, mimice, języku, mniej kontrolowanych odruchach. Fascynuje to i wzrusza, i to są właśnie moje tropy na drodze poznania siebie i tego co mnie otacza. Staje się to pomocne w poznaniu pacjenta i daje dodatkowe narzędzie pracy z nim. Przecież nie leczymy tylko złamanej kończyny, mamy na uwadze dobrostan kompletnego człowieka. To pomaga ustawiać priorytety. Jak się zatrzymamy i spojrzymy w oczy drugiego i uświadomimy sobie, że i on, i my pochodzimy z macicy; i on, i my zmierzamy w tym samym kierunku, to nie będzie miejsca na rozdmuchiwanie, nadymanie się tym, co pomiędzy. Zacznie się życie i to, co prawdziwe. Coś się tu zakluczy, wydarzy, zadzierzgnie między nami i drugim, między nami i światem. Ja wiem, że to się gorzej sprzedaje, ale czy koniecznie musimy z siebie zrobić ślicznie opakowany produkt? I nieważne, czy będzie on wysoce intelektualny, celebrycki, czy galopujący duchowo.
Mówisz o szukaniu połączeń między ludźmi i o tym, że wszystko jest “jednym”, ale kolejnym lejtmotywem Twojej książki wydaje się zagwozdka dotycząca tego, ile jest mnie we mnie, która słowa są moje, a które pożyczyłem. A na to nakładają się transpokoleniowe wzloty i upadki przenoszone drogą kropelkową. To jak się uwolnić od tego bagażu? I czy jest, od czego się uwalniać? Przecież i tak zawsze do mikstury dostanie się kawał “zewnętrznego”. Może więc ważne jest to, kto trzyma łyżeczkę?
Tak, chodzą za mną te bachtinowskie cudze słowa… Ja mam nawet problem, by nazwać siebie autorką. Przecież kształtowały mnie inne teksty, teksty kultury w ogóle, zatem współtworzyły ze mną to, co wstukałam w klawiaturę. Jestem współautorką. Nie ma punktów stałych, tworzymy siebie, tworząc na zastanym, inni tworzą, czytając nasze światy, a później tworzą siebie i tak to się kręci. Każdy się zajada ze „wspólnego”, jak to ująłeś, własną łyżeczką. Nie ma się od czego chyba uwalniać, no bo jak? Pozostaje życzyć smacznego.
“Sennik…” to też próba oddania mechaniki snu. Nie będę już wchodził w zagadnienie, czy nasze sny są “nasze” (śmiech), tylko spytam Cię o to, jak ważne są dla Ciebie sny? Masz notes przy łóżku, w którym notujesz co ciekawsze z “sennych opowieści”?
Przy łóżku mam ulubione książki, głównie tomiki poetyckie, niektóre działają jak leki na migrenę, naprawdę. Są słuchawki, stare magazyny literackie, kubek po kawie i telefon, który wyłączam na noc, no chyba że dorastająca latorośl chwilowo bawi poza domem. Sny są dla mnie bardzo ważne, umysł służy do namysłu i niech sobie dokazuje w ciągu dnia, w nocy podświadomość spuszczona z cugli racjonalności galopuje w nieznane. Są to fantastyczne podróże. Książki śnią mi się w odcinkach. Teraz na przykład piszę historię pewnego miasteczka. Skrzętnie zapisuję nad ranem, co przyniosła noc. Te sny bywają tak nieprawdopodobne i realistyczne, że zaczęłam się o siebie nawet martwić i poszukiwać wyjaśnienia tego, co mi się przydarza w filozofii, przeanalizowałam mistrzów wschodu i inspirujących się mistrzami wschodu, mistrzów duchowych zachodu. Ciągle szukam. Śnię emocje i piszę emocjami, bo to one pomagają wybudzić się z letargu. Nie chcę przyprawiać sobie gęby. Mieszam wysokie z niskim, pospolite ze wzniosłym, wesołe ze smutnym. Unikam sztywnych ram, bo to zamknięcie, szufladkowanie żywcem, tak w życiu, jak i w pisaniu.
A w jakim języku śnisz: po polsku czy po francusku? Opowiedz też o swoim wrastaniu w nowy język…
W obu, ale wciąż bardziej po polsku. W język francuski wrastam od lat powoli, nie czuję się w nim tak zadomowiona jak w języku polskim. Może wynika to stąd, że zważywszy na moje wcześniejsze wykształcenie, moja świadomość językowa jest spora i zdaję sobie sprawę, że nigdy nie będę tak zakorzeniona w nim jak w polskim. W pracy posługuję się francuskim, mam francuskich przyjaciół, ale wciąż będę tą językowo obcą, nie zrozumiem wszystkich dwuznaczności i konotacji. Pozostaje mi pogłębianie jego znajomości oraz pogodzenie się z tym stanem rzeczy.
Jeśli jesteśmy już przy języku francuskim, to spytałbym Cię też o to, co słychać we francuskiej literaturze? W ostatniej dekadzie w Polsce głośniejszym echem odbili się chyba tylko Houellebecq, Annie Ernaux i Édouard Louis…
Proza Huellebecqa do mnie nie przemawia i moim zdaniem źle się starzeje. Nie pomogło nawet mea culpa z okazji pierwszej autobiograficznej opowieści, w której autor stylizuje się na ofiarę holenderskiego reżysera filmów pornograficznych… i własnych błędów. Twierdzi, że w obu przypadkach jest poszkodowanym, najpierw przez własną głupotę i naiwność, a wtórnie przez chciwość tych, którzy wykorzystują jego rozgłos. Ostatnio czytałam zbiór „Bliscy” Ernaux i byłam pod wrażeniem, z jaką precyzją dokumentuje to, jak zamazuje się identyfikacja z miejscem pochodzenia i bliskimi. Uderzyła mnie ta wyjałowiona z emocji narracja, ale w tym jej siła i uderza nią mocno, wzbudzając w czytelniku emocje właśnie. Robię przymiarki do Historii przemocy Édouard Louisa, ale będzie to trudna książka.
A wracając do “Sennika” – mam wrażenie, że tej książki nie da i nie chce się czytać szybko, bo osadza się ona gdzieś tam na końcu języka. Raczej więc wskazane jest powolne dawkowanie, aby skondensowany ładunek mógł się odpowiednio ułożyć w głowie. Postawiłbym więc tezę, że w swoim debiucie prozatorskim pozostałaś poetką, bo “Sennik” skubie się kawałkami niczym poezję.
Podoba mi się to wrażenie i zgadzam się z nim.
Nie jest to proza gatunkowa, opowieść, przez którą biegnie się z wywieszonym jęzorem. Tylko bomba z opóźnionym zapłonem, w której kotłują się myśli, sny, refleksje, obrazy, wspomnienia, przeczucia, powidoki, wątpliwości, smutki, radości, zapachy… Nie masz więc wrażenia, że o tego typu książkach można powiedzieć wszystko albo nic (“Wszystko, co mogłoby być powiedziane, było zbędne” – cytat z “Sennika…”)? Bo przecież nierealne jest zapięcie mgławicy znaczeń i sensów w smycz zgrabnych słówek. Może więc w lekturze Twojej książki chodzi o samo bycie w podróży, o samo przyjmowanie wrażeń niczym podczas snów czy psychodelicznych eskapad?
Nie narzucając interpretacji, nie było moim zamiarem napisanie wygodnej lektury do poduszki. Ja tylko podrzucam tropy. Nie wiem, dokąd ten, który wyruszy w tę podróż, zdoła dotrzeć. Tak, czytelnik pozostaje w ruchu, bo ten sposób będzie pomocny w wybudzeniu się z tej/jego opowieści. Od niego również zależy, co zdoła ze sobą z tej wyprawy przywieźć. Wrażenia i emocje, to również dobre souveniry.
Jednak mimo wszystko “Sennik…” wyrasta z filozofii życiowej, która szepcze, że wszystko jest po coś, że znaczenie kłębi się we mgle i trzeba po prostu sięgnąć głębiej. Choć w jednym rozdziale, do beczki znaczeń na chwilę zakrada się wąż, wysłany przez Houellebecqa i Celine’a. Podczas pracy w szpitalu, gdy siedzi się ze śmiercią przy jednym stole, a egzystencjalne układanki wydają się nie do końca sprawiedliwe, nihilizm czai się w kącikach myśli?
Wprawdzie nie zaczytuję się w ich prozie, ale przemyślę tę sprawę. Nie podążałabym w kierunku nihilizmu egzystencjalnego, chyba że patrzy się na niego przez pryzmat judeochrześcijańskiego podejścia do śmierci. Próbę odejścia od takiej wizji staram się w „Senniku” zaakcentować. Przywołuję kilka planów czasowych, co pozwala na przemieszczanie się z jednego w drugi, zbaczanie z prosto wyznaczonych traktów. Być może tam czeka odpowiedź. Bycie w centrum cierpienia czy na marginesie społeczności, co wyrzuca nas często na boczny tor, może być dla nas źródłem siły. Osoby napotkane na mojej drodze to moi bohaterowie sensu stricto, którym tylko oddałam głos.
A czy ma sens pytanie Cię o to, ile jest prawdy, a ile fikcji w “Senniku”? Tego rodzaju pytania zawsze wydawały mi się nietrafione, bo przecież nawet w pełni fikcyjnej opowieści każde zdanie w jakiś sposób świadczy o autorze. Zresztą Twoja książka hasa sobie na całkiem innych polach niż prosta rozdziałka pomiędzy fikcją a prawdą.
W Twoim pytaniu znajduje się już częściowa odpowiedź. W „Senniku” pojawiają się motywy autobiograficzne. Jedna z bohaterek jest przecież fizjoterapeutką. Jednak nie zapominajmy, że poruszamy się w obrębie fikcji literackiej.
Myślę, że czas kończyć, bo zagalopowałem się z tymi pytaniami i jesteś już pewnie zmęczona. Jednak na koniec spytałbym Cię o jeszcze o Twoje opowiadanie, które zostało nominowane w tegorocznym konkursie organizowanym podczas Gór Literatury. Co to za przygoda? Co Cię podkusiło, aby wysłać swój tekst?
Kiedy pisałam „Sennik”, sam akt pisania był dla mnie czynnością (nie będzie tu przesady) intymną. Po jego ukończeniu miałam poczucie, że nie jest już taki mój i chcę się nim podzielić. Jak stwierdziłeś, tkwiłam głęboko w Rowie Mariańskim i nawet gdybym podpisywała swoim imieniem i nazwiskiem teksty, to i tak brzmiałyby jak godło z konkursu literackiego (śmiech). Poza tym, w ogóle nie wiedziałam, czy moja proza może wywołać zainteresowanie. Były owszem, pojedyncze głosy szepczące, że powinnam o „Sennik…” zawalczyć i jestem za nie bardzo wdzięczna, ale po wysłaniu go do wydawnictw, albo panowała cisza, albo warunki stawiane przez wydawcę były dla mnie nie do przyjęcia.
Bardzo podoba mi się dynamika ośrodków kulturalnych skupionych wokół Wrocławia. Jest tam życie! Lubię prozę Olgi Tokarczuk, śledziłam Festiwal w Internecie. Kiedy dowiedziałam się o konkursie, stwierdziłam, że jego poziom pozwoli mi się przekonać, czy mam z tych głębin wychodzić. Interesuje mnie pisanie, to część mnie, a druk jest kwestią drugorzędną. Powoli nawet porzucałam chęć wydania opowiadań. Dzięki nominacji i Wydawnictwu Mamiko prowadzimy tę rozmowę, a „Sennik…” ma okazję wyruszyć w swoją własną podróż, za co bardzo dziękuję.
I jeszcze na sam koniec – co ostatnio przeczytałaś, co z Tobą zostało, co przygryzało się w głowie trochę dłużej?
Nie wiem, co czyta Francja, wiem, co czyta Dominika (śmiech). Sporo książek z zakresu medycyny i neurobiologii, poezję i prozę. Już dawno przestałam poruszać się po utartych traktach, mam własne ścieżki. Wkrótce ogłoszenie nagrody Goncourt 2024. Myślę, że zdobędzie ją Gaël Faye i jego Jacaranda.
Rozmawiał Kornel Maliszewski
Dominika Kulig (ur. 1980) – dorastając w towarzystwie przyrody i bardziej lub mniej udomowionych zwierząt oraz książek, rozwijała swoje zainteresowania literackie, co w wieku licealnym zaowocowało debiutem poetyckim Cień własny rzucony (ZLP, Kraków, 1998). Absolwentka Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Z Beskidu Wyspowego wyemigrowała do Île-de-France, gdzie założyła rodzinę i przez dziesięć lat zarażała pasją do literatury polskiej uczniów Gimnazjum Les Hauts Grillets i Liceum Międzynarodowego w Saint Germain en Laye oraz SPK im. Adama Mickiewicza w Paryżu. Pragnąc zmienić perspektywę swojego widzenia świata, zmieniła zawód i po ukończeniu studiów medycznych (Fizjoterapia) od siedmiu lat pracuje w jedynej z francuskich klinik reedukacji funkcjonalnej. Podróżowała, obserwowała, doświadczała i po ponad dwóch dekadach postanowiła ponownie zabrać głos, tym razem prozą. Jedno z opowiadań debiutanckiego zbioru znalazło się w finale konkursu organizowanego pod matronatem Fundacji Olgi Tokarczuk w ramach festiwalu „Góry Literatury” 2024.
Zobacz także:
⭐ O człowieku, który odwrócił się wnętrznościami do świata – fragment “Sennika doczesnego”
⭐ Zostałem Żydem przez przypadek – rozmowa z Ksawerym Kunikowskim
⭐ Dzięki ciszy mogę czasem opuścić gardę – rozmowa z Anną Paszkiewicz