Grzegorz Woźny – Nit

Grzegorz Woźny – ur. 1975r. w Świdnicy. Maluje, pisze. W latach 1996-2001 współtworzył Świdnickie Stowarzyszenie Literackie Logos. W tym czasie również współredagował ogólnopolskie pismo literacko-artystyczne Arytmia. Autor ilustracji i okładek książkowych, m.in. W pogoni za ptakiem (1996), Układ naturalny wewnętrznych światów (1997), Ekstra nocne (1998), Muchoraj (2007), Ślepe okna (2009). Autor dwóch książek poetyckich: Każda godzina zdatna do picia (1999) i Landszaft (2010).


Fragment powieści pt. “Nit”.




Rozdział I
Dobrze, mogą być piersi
1
Na Stansted przyjechałem pociągiem z Birmingham. Była 23.40 czasu o godzinę przesuniętego od normalnego. Słodycz portu lotniczego rozprowadzała po podniebieniu rozkosz czekoladowego cukierka. Chciałem zbyt wiele na raz. W gardle silny aromat trafiał do ślepej dziurki. Zakrztusiłem się nadmiarem. Pod połacią czarnego nieba, mgliście pulsowały światła terminalu. Znad horyzontu nieznacznie wystawały kanciaste kształty, które tylko z domysłu miały być ogonami samolotów. Od czasu do czasu w opóźnionym szmerze silników, dobiegały z nieba migające punkty. Czerwień wskazywała na ludzi.
Od dziecka nie wierzyłem w możliwość istnienia na pokładzie lecącego samolotu. Przesuwające się po sklepieniu punkty ze swej natury musiały być bezzałogowe. W swoją obecność w niebie też nigdy nie wierzyłem, nawet wówczas, gdy w wygodnym fotelu obserwowałem bezruch ziemi. Podobno do nieba może was zabrać tylko tekturowy samolot. Ja tkwiłem realnie, gotowy na szczypanie. Pasażerowie stawali się częścią maszyny, procesem technologii o danej rozpiętości skrzydeł, ciągiem statycznym, zużyciem paliwa, zasięgiem maksymalnym, a przede wszystkim ładunkiem. Nie istniały odległości pomiędzy warstwami przestrzeni. Świetlne punkty na niebie miały swoje odległości tylko w dwóch wymiarach. Niedościgłą rzeczą astronomów było widzenie w latach świetlnych. Może za wyjątkiem księżyca. Ewidentnie musiał być większy i wznosić się trochę niżej od samolotów. Bo jak inaczej wytłumaczyć jego wyrazistość?
Zimno. Szorstkie podmuchy wiatru dostawały się pod bluzę dresową. Wilgoć osiadała na skórze jak na tafli jeziora, tworząc zaczątki miękkiej szadzi. Otrząsnąłem się, ale nie zapiąłem bluzy. Podniosłem oparty o murek plecak. Zarzuciłem na jedno ramie. Ruszyłem w kierunku wejścia.
Wnętrze przywitało mnie swoją rozpiętością. Setki metrów kwadratowych kafli o wysokiej rozdzielczości. W gresowym spojrzeniu odbijał się ażurowy sufit osadzony na metalowych wspornikach, odwrócone postacie podróżnych, torby, paczki, wózki, kosze. Tylko pozostawione od butów błoto i porozlewane napoje nie miały swojego odbicia. Może właśnie przez ten brak usuwane były zwrotną maszyną czyszczącą. Jak okiem sięgnąć, ze wszystkich stron docierał do moich oczu pas kolorowych napisów; informacji o odlotach, peronach, kierunkach najistotniejszych potrzeb. Napisy umieszczone były w idealnym polu widzenia. Do każdego mogłem doskoczyć, jak do obręczy na boisku do koszykówki.
Wnętrze terminala o wpół do pierwszej w nocy było zbudowane na wyrost w stosunku do przebywających wewnątrz osób. Przy bramkach bagażowych nie było obsługi, ciasno zapełnione były natomiast krzesełka, porozstawiane pod ścianami. Monitory rzucały niebieskie światła z paskami odlotów i przylotów. Zmieniały się w jednej chwili, co przypominało bezczynne czasy, gdy wysiadywałem godzinami na ławce pod blokiem. Liczyłem ilu sąsiadów w jednej chwili ogląda ten sam program w telewizji. Mimo pełnego oświetlenia, we wnętrzu panował nastrój adekwatny do pory. Trochę duży pokój na święta, gdy zgasi się górne światło i pozwoli świecić lampkom na choince, świeczkom na stole i wszystkim związanym z tym odbiciom.

2
Na samolot miałem czekać do rana. Oczekiwałem na ten moment ponad pół roku, a teraz pojawiły się wątpliwości. Zupełnie fikcyjne lęki, zrodzone z błędnej interpretacji snów, pamięci opartej na angielskim bimbrze, kostkach haszu, ślinionym kartonie, kreskach z dziesięciofuntówek. Zacząłem sobie wkręcać, że może jeszcze nie warto? Nie czas? Całonocne ślęczenie miało trwać znacznie dłużej niż tydzień. Może dwa. Może jeszcze do niego nie doszło?Zacząłem się denerwować jak wtedy, gdy wszyscy przysyłają smsy ze świątecznymi życzeniami. Nie będę odpowiadał, myślałem, nie będę czytał, jak ktoś przesłał, to na własne ryzyko.
Na lotnisku trudno było znaleźć miejsce. Rzędy skupionych przy sobie siedzeń wypełnione były skrupulatnie, jakby idealnie dopasowane do ilości pasażerów. Kręciłem się kilkanaście minut z plecakiem na plecach, nim w pewnej chwili grupka młodocianych Niemców zwolniła kilka czerwonych siedzeń. Nie czekając zająłem trzy z nich. Wyciągnąłem kanapkę; to znaczy tostowe gówno, którym się od dłuższego czasu żywiłem. W termosie nie miałem herbaty tylko resztki Siderka. Było go zbyt mało żeby poskutkował. Nalałem do kubeczka. Był doskonały. Jabłokowo-jakiś.
Po kolacji położyłem się na siedzeniach. Pod głowę podłożyłem polar, a pasek od plecaka ciasno zawinąłem wokół nadgarstka. Zasnąłem. Musiałem być bardzo zmęczony, bo udało się przespać godzinę lub dwie. Przed szóstą musiałem się podnieść. Już nie mogłem. W żebrach i udzie miałem na trwałe odciśnięte krawędzie siedzeń. Miałem się nimi chwalić po powrocie. Ludzie kręcili się tocząc swoje opływowe walizki, terkoczące na błyszczących kaflach. Z łatwością rozpoznawałem Polaków. Wyglądali i snuli się w specyficzny sposób. Widać było po nich oczekiwanie. Jakby nie potrafili zagospodarować danego im w tej chwili czasu. Nerwowo spieszyli się w każdej minucie; niemo literowali angielskie wyrazy, z uporem odpamiętywali skład własnego bagażu; czy nie za ciężki, że może trzeba będzie dopłacić, może zapomnieli spod łóżka upominku dla kogoś bliskiego. Siwy mężczyzna z wąsem głaskał położony na udzie bilet, blond dziewczyna zostawiła swojego chłopaka z bagażem, krążyła tam i z powrotem, porównując informacje wyświetlane z monitorów. Inna, nisko zawieszona postać w pasiastym błękitnozielonym sweterku i obcisłych, płóciennych spodniach, muskała swoje pośladki na kształt nieznośnego natręctwa. Był to jednak naturalny i zapewne niekontrolowany przez nią odruch. Było jasne, że ma okres.
Kilka minut po siódmej, chwilę po siedzącej drzemce, przeszedł koło mnie facet, którego twarz dobrze znałem. Wstrzymałem odruch ręki, nie zawołałem. Nie byłem pewien. Ludzkie twarze powtarzają się w serialowych odstępach. Nim pojawi się pewność, musisz zestawić w jednym kadrze więcej niż trzy osoby.
Zatrzymał się. Trzymał przed sobą oburącz niewielką, ale mocno wypchaną torbę. Wpatrywał się w monitor. Jego twarz zaglądała wewnątrz siebie, zupełnie zdezorientowana. Obraz pamięci nie zgadzał się z godzinami odlotów. Z tej odległości równie dobrze mogłem odczytać, o której i dokąd odlatują samoloty. Do Polski były dwa: Warszawa 8.10 i Wrocław 9.50. Uspokoił się dopiero, gdy kobieta, z którą przyszedł przestała zajmować się bagażem i spojrzała w monitor,. W tej chwili uzmysłowiłem sobie, że mężczyzna wcale nie jest moim znajomym. To po prostu Kazik Staszewski, a nie jak myślałem Roczniak, mój kumpel ze Strzegomia. Kilka blond dredów nad czołem, jakaś niepozorna, sprana bluza, jeansy. Gdy usiadł naprzeciwko, w odległości jakiś czterech metrów, zobaczyłem jasne buty. Zrobione z cienkiej, białej skóry, na wzór pantofli do tańców towarzyskich. Oddzielały ciężką postać od podłogi świetlną, podeszwą. Buty mieniły się fantazyjną, wielobarwną akwarelą. Ewidentnie ręczna robota. Prawy nie był lustrzanym odbiciem lewego. Strony miały do siebie co najmniej kilka kroków. Popatrzyłem na swoje styrane nike. Kupiłem je za pierwszą angielską tygodniówkę ponad pół roku temu i od tamtej pory prawie nie ściągałem z nóg. Też nie były jednakowe, prawy miał takie przypadkowe cięcie od noża na samym czubku.
Kazik leciał do Warszawy.

3
Jechałem autobusem numer 406 z wrocławskiego lotniska do centrum. Odczuwałem ulgę, podobną zbytniemu rozluźnieniu mięśni. To naprawdę było przyjemne; łapać mimowolnie wszystkie informacje docierające z otoczenia. Zupełnie bez wysiłku. Niech sobie plotą te głupie baby stojące obok, myślałem. Powinienem ustąpić im miejsca. Lecz tego umyślnie nie robiłem. Niechby mnie zaczepiły, porządnie po polsku opierdoliły. Przyjemność płynąca z przekory była tak kusząca, że z chęcią wdałbym się w jakąś bzdurną kłótnię, komuś dotkliwie nadepnął na nogę, a najlepiej zacisnął dłoń na rześkim pośladku swojskiej dziewczyny. Było ich w autobusie tak wiele. Dziwiło mnie tak nagłe nagromadzenie piękna.
Spoglądałem przez szybę na Wrocław. Patrzyłem na tyle, na ile pozwoliły mi perforacje reklamy oklejające cały autobus; długonoga blondynka zmysłowo wciśnięta między pralkę a kuchenkę. Tumany kurzu i wertepy powodowały, że miasto było pozornie szare i bez znaczenia. A może Wrocław rzeczywiście taki był? Dostęp do nieba zdawał się ograniczony do czwartego piętra ulicy Klecińskiej. Potem Grabiszyńska, Piłsudskiego. Byłem na dworcu.
Na PKS-ie z ulgą odesrałem się. Odczytałem cennik i wygrzebałem z portfela na siku i kupę. Podałem babci klozetowej 2 złote. Wziąłem z kupki wydzielone kawałki papieru toaletowego, z góry wiedząc, że mi nie starczą.
– Panie nadal tu są? – zapytałem przy wyjściu, uśmiechając się i niedowierzająco kręcąc głową.
– O co panu chodzi? Wysikał się? – warknęła starsza kobieta. Miała twarz białą, o rysach bulteriera, którego ciasno pod szyją zapięto w ciemnozielony fartuch. Wokół oczu i nosa miała różowe przebarwienia. Byłem przekonany, że tak właśnie objawia się syndrom klozetowej.
– Nie, nic. Przepraszam – powiedziałem. Wyszedłem.

4
Na stanowisku czwartym, oczekiwała już wystarczająco duża grupa świdniczan. Tak, znałem ich twarze jak z obrazków w ramach. Widywałem je na 284 ulicach, w 11 pubach, 2 muzeach, przy 22 bankomatach, na 8 pocztach, w 1 kinie. Znałem ich z herbu. Jeżeli podjechałby bus, nie było żadnych szans, by choćby połowie ludzi udało się zabrać. Dlatego stali skupieni jak samce pingwinów na jajkach. W dupie miałem przepychanki. Oparłem plecak przy ławce i usiadłem. Im bliżej planowanego odjazdu, tym grupa zacieśniała się. Wreszcie zza zakrętu wyjechał biały autobus z wyklejonym na boku logo: Lider. Wyglądało więc na to, że grupa wyruszy w pełnym składzie. Otworzyłem klapę bagażnika i wcisnąłem swój plecak. Dołączyłem do pingwinów. Wreszcie dostałem bilet. Zacząłem przeciskać się pomiędzy pozajmowanymi już rzędami siedzeń.
– Bogdan? Cześć.
Porozglądałem się. Nie miałem pewności czy koś mówi do mnie. Nie znalazłem nikogo. Poczułem szturchnięcie w lewy bok. Pod pachą siedziała jakaś dziewczyna z białymi dredami. Nie miałem pojęcia skąd mógłbym ją znać.
– O, hej. Cześć – odpowiedziałem bez przekonania.
– Co tam u ciebie? Dawno cię nie widziałam.
– U mnie?
Dziewczyna nie pomyliła się. Znała mnie na pewno. Nie miałem pojęcia skąd. Całe szczęście nie czekając na odpowiedź, chwaliła się swoją wiedzą na temat naszych rzekomo wspólnych znajomych:
– Agnieszka rozstała się z Jelczem. Pamiętasz Agnieszkę? A Jelczu wyjechał do Norwegii i tam jakąś Słowaczkę ponoć sobie znalazł. Tak samo Biela. Już chyba byli na czwartym roku. Wiesz? ASP. Grafikę robił. No i już tam siedzą. I domy malują. A ty zresztą chyba wiesz, bo na rzeźbie byłeś, nie?
– Na rzeźbie – potwierdziłem, powoli składając w całość jej słowa. – Ale tylko chwilę.
– Nie skończyłeś?
– Nie.
– Dlaczego? Przecież pamiętam, że dobry byłeś. Naprawdę.
– Nie odpowiadały mi te artystyczne klimaty. A poza tym wiesz, kasy mało.
– Ja zrobiłam tam później wieczorowo wzornictwo, a teraz kończę takie studium fotografii w Opolu.
– Cały czas się uczysz? Ja skończyłem z dziesięć lat temu.
– Nie mogę cały czas przy Julii siedzieć. Idzie do babci na weekend.
– To ty kasiasta jesteś.
– Już, kasiasta.
– A co porabiasz na co dzień?
– Siedzę z Julcią.
– I nie pracujesz?
– To znaczy. Ostatnio robiłam w domu takie zaproszenia na zamówienie; jakieś urodziny, imieniny i takie tam.
W kieszeni spodni poczułem wibrujący telefon.
– O, sorry – powiedziałem i usilnie próbowałem wygrzebać go z ciasnych jeansów.
– Cześć. Doleciałeś? – usłyszałem w słuchawce.
– No, cześć.
– Tak?!
– Jestem.
– Gdzie teraz jesteś?!
– Wiesz co, w autobusie z Wrocławia.
– A coś się stało? – spytała zaniepokojona.
– Nie.
– Jakiś taki sztywny jesteś. Nie cieszysz się?
– Nie, tłok jest w autobusie. Trochę ciasno. Wiesz.
– Aha. To już ci nie przeszkadzam. Czyli za jakąś godzinkę będziesz? Tak?
– No jakoś tak.
– Super. To czekam. Pa. Kocham cię.
– Pa.
– Żonka? – zapytała dziewczyna.
– Żonka – odpowiedziałem. – Kilka miesięcy mnie nie było.
– Ooo – zaciekawiła się. – A skąd wracasz?
– Wiesz co. Siedziałem trochę na robotach w Anglii.
– W Lądku?
– Nie. Za Birmingham kilka kilometrów.
– Mi też Marutowa proponowała, żebym do niej przyjechała, ale przecież nie zostawię Julii na tak długo. Ty chyba nie znasz Marutowej?
Pokiwałem przecząco głową. Dobrze, że nie spytała jak sama ma na imię, bo też bym nie wiedział. Wszelkie imiona i nazwiska wylatywały mi natychmiast z pamięci. Nie, że były zbędnie. Zwyczajnie przestawały być aktualne. Nie należałem do osób pielęgnujących znajomości. W tym przypadku, o dziwo, nie pamiętałem również twarzy.
– Powiem ci, że ciebie też bym nie poznał? Tak się zmieniłaś…
– Mam nadzieję, że na lepsze – wtrąciła.
– No jasne. To znaczy zupełnie inaczej wyglądasz, nie to że byłaś brzydsza.
Roześmiała się.
– Byłam, byłam. Nie kituj. Po dziecku jakoś mi się poprawiło. Trochę ciała nabrałam.
– A tam gadasz – zbyłem jej zapewnienia.
Musiała być kiedyś naprawdę brzydka, skoro jej nie pamiętałem. Albo należała do szarych myszek. Tak, druga wersja była bardziej prawdopodobna. Twarz miała zupełnie niewidoczną. Lekko woskowatą, bez wyrazistych fragmentów; jakby powycinana z wielu gazetowych portretów. Zamiana jednego, czy drugiego oka, nie wpłynęłaby na jej oblicze. Musiała być więc pusta również w środku. Mogła sobie studiować do usranej śmierci. Z prześwitującą na wylot gębą, nagromadzona wiedza była bez znaczenia.

5
Nacisnąłem przycisk domofonu. Odwróciłem się do niego plecami jakbym nie spodziewał się, że kogoś zastanę. Popołudnie ustanowiło nowe cienie przed blokiem. W piaskownicy krzątały się zaangażowane dzieci, matki plotkowały przy nich na ławce, wewnętrzną uliczkę gęsto zacieśniały samochody, wskazując na specyficzny rodzaj zubożenia. Na trawniku leżało gówno; spore jak po jakimś rasowym bulterierze, rhodesianie, dogu, czy bullmastifie. Podwórkowa rzeczywistość podobnie; miała swój rodowód. Ojcowie z synami pili niepostrzeżenie pod garażem, w piwnicy, na działce, w imieniny, chrzciny i na dzień wyjątkowo codzienny.
– Słucham.
– Jestem.
– Ty?
Odezwał się elektryczny dźwięk powitania. Szarpnąłem drzwi. Zacząłem piąć się po schodach na trzecie piętro. Linię końcową lamperii miałem dokładnie na wysokości ramienia. W tej właśnie chwili poczułem, że jestem z powrotem. Przyglądałem się drzwiom, starannie wygrawerowanym wizytówkom, wystawionym workom ze śmieciami, butom. Niewielkie okna na piętrach były ozdobione firankami, a rzędy doniczek zdawały się nie mieścić na parapetach. Ład, porządek. Czyli tak, jak ma być. Przed wyjazdem nie znosiłem tego widoku. Teraz wydawał mi się ciepły i bezpieczny, czysty, choć w towarzystwie Candidate Joy Division.
Drzwi były uchylone. Docierał zza nich pośpiech, krzątanina i zapach rosołu. Przystanąłem. Sumiennie wytarłem buty. Wszedłem.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry Bogdan. Dzień dobry. No jesteś – przywitała mnie wychodząca z kuchni mama Iwony. Wycierała w pośpiechu ręce w ścierkę i już szła mnie ucałować.
– Bo my się już tu martwimy, gdzie ty jesteś. Iwonka to o szóstej chyba wstała, żeby się szykować. To chyba jakieś opóźnienie miałeś? Widzisz, popatrz – rozłożyła bezradnie ręce – a my i tak nie zdążyłyśmy. Jedno w piekarniku jeszcze nie gotowe, a ziemniaki już całkiem wystygły.
Zrzuciłem z siebie plecak, oparłem go o ścianę i schyliłem się do ściągania butów.
– Cześć – zjawił się w przedpokoju teściu. Wyciągnął mocną, szeroką dłoń na przywitanie, ścisnął.
– Dzień dobry.
– Już idę – odezwał się nagle Iwony głos z łazienki. Nie szedłem za teściem do pokoju. Czekałem, aż pół roku wreszcie minie. Tu na bordowym chodniku z geometrycznymi wzorami, parkietowym gumoleum. Chciałem zobaczyć nas objętych w kiczowato oprawionym lustrze. Musiałem zdmuchnąć z nas kurz, ściągnąć pajęczynę na widok nowej oczywistości.
– Hej kochanie. Przepraszam, że tak, ale właśnie wyszłam z kuchni – powiedziała niepewnie podchodząc. Uścisnęła mnie z wyczuciem; niepewnie i bez wiary.
– Myślałem, że z łazienki.
– Co? – spytała.
– Nie, nic – odpowiedziałem, dociskając ją do siebie coraz mocniej.
– Dobrze, że już jesteś – szepnęła. – Bo już prawie cię zapomniałam. Wiesz?
Po tych słowach pociągnęła nosem, a jej łzy zaczęły spływać mi po szyi. Rozkleiłem się.
– No już, już – powiedziałem, w zasadzie sobie dla otuchy.
– Nie już – zaprotestowała, nie zwalniając uścisku.
– Już, już, bo tam tato woła do pokoju.
– Niech sobie woła.
Długo nie wypuszczała mnie z ramion. Teściowa wielokrotnie mijała nas z talerzami, pełną wazą, sztućcami, szklankami, serwetkami. Wreszcie gdy wszystko przyniosła ponagliła z pokoju:
– No już chodźcie, chodźcie, bo powystyga wszystko.
Zasiedliśmy w fotelach przy skrupulatnie zastawionej ławie, przykrytej seledynowym, wyszywanym obrusem.

6
Po gorącym, tłustym rosole chwila przerwy. Teraz czekaliśmy na danie główne. Iwona przylgnęła do mnie na kanapie, trzymając kurczowo pod ramię. Jej ojciec siedział na przeciwko, zajmując jeden z dwóch foteli. Mama Iwony nadal krzątała się po kuchni.
Mieszkanie miało dwa pokoje, łazienkę i kuchnię. Urządzone na bazie tego, co udało się uciułać lub wystać w kolejkach komuny. Tu wychowała się Iwona.; otoczona orzechowym segmentem z płyty wiórowej; kryształami, ustawionymi na szydełkowych serwetach; pośród ciężkich, bordowych zasłon z koronką; stąpająca po węgierskim dywanie. Był to świat z pewnością niedoskonały, ale naturalny i niezauważalny.
Na ekranie trzydziestocalowego telewizora powtarzał się obraz Władimira Putina. Właśnie dowiedziałem się, że znowu został premierem.
– Ten to nie da się odczepić od koryta – powiedziałem.
– A co ty myślisz? – odpowiedział teściu. – Zadowoleni przecież z niego.
– Nie wiem. Ja tam się nie znam. Ale wcale mi się to nie podoba.
– Miałem ostatnio z ruskimi do czynienia – po chwili dodałem – i nie chcę mieć więcej. To nie jest normalny naród.
Zniecierpliwiony teściu podniósł się z fotela i wyciągnął z barku butelkę Absolwenta i cztery kieliszki.
– Coś szykujesz tam matka? Bo tu nie będziemy tyle czekać.
– Już, zaraz nakładam. Chwileczkę – odpowiedziała z kuchni.
– My tu nie będziemy tyle czekać – powtórzył. Polał pierwszego mnie i sobie.
– To pod to danie, co to karzą czekać.
Wypiliśmy.
Chwilę później teściowa wniosła pachnącą czosnkiem pieczeń w szklanym rondlu.
– No, wreszcie. Już myślałam, że się nie upiecze. Wiecie co? Żeby tyle czasu się piekło i ciągle było twarde, to na prawdę. I leżało tyle w tej zalewie. Ziemniaki postawiłam, ja wiem, no jakąś nie całą godzinę przed twoim przyjściem. Iwonka i tak mówiła, żeby wcześniej stawiać, ale myślę sobie, co będę stawiać, toż to będzie za zimne zanim ty z Wrocławia. A najpierw trzeba z lotniska do dworca, a tam nie wiadomo ile jeszcze czekać na autobus. Tak, że widzisz. Myślałyśmy o ziemniakach, a tu patrz tyle czasu mięso się piekło. Sprawdź no Iwonko czy miękkie, bo ja już nie wiem. Może trzeba będzie jeszcze na chwile wstawić. Ale chyba już mi się wydaje.
– Jak? Może być? – spytała po chwili. – Miękkie wystarczająco? Tak? No, to tyle dobrze. Nałóż Bogdanowi, bo on, chłopak głodny. Tyle godzin w podróży. To na pewno. Nałóż mu więcej. Dołóż sobie Bogdan jeszcze sałaty. Albo pomidora. Jak chcesz. A może chcesz do tego takiej sałatki warzywnej, co? Przynieść ci z lodówki? Lubisz? Dobra, świeża. Rano z Iwonką robiłyśmy.