Czasem się mówi, że poezja w wersji klasycznej próbuje oddać tę zaskakującą relację między tym, co rozgrywa się na zewnątrz człowieka, a tym, co dzieje się wewnątrz, w psychicznej i zmysłowej maszynerii podmiotu. Język służyłby w takim wypadku jako narzędzie, które albo ma prostować ścieżki przedstawiania relacji ja-świat, albo gmatwać możliwości poznania, doprowadzając do wrażeniowej pętli, hiperinflacji znaczeń, spiętrzeń czy też kompletnego chaosu. „Spadać można równie dobrze w poziomie” Martyny Piotrowskiej zaciąga kredyt w banku wersów z dawnych lat, wykorzystując język, który raczej podaje dłoń odbiorcy, aniżeli ma ochotę przygwoździć go i podręczyć. Także główny temat tego zbioru to napięcia między wewnętrznym a zewnętrznym, a może także namysł nad tym, dlaczego świat w pewnym momencie wdziera się swoimi niespokojnymi łapskami do serca tej dojrzewającej postaci, w której wnętrzu robi się wszystko, żeby zachować resztki idealistycznego oglądu rzeczywistości.
Martyna Piotrowska wydaje się pracować w swoich wersach na własnych doświadczeniach i uczuciach, które sprytnie kontrowane są świadomą grą z poetyckim materiałem zastanym – Poświatowska, Szymborska, echa Młodej Polski czy bliższe współczesności raporty z prywatności wytwarzają tu wspólnie wrażliwą rzeczywistość, wyraźnie gustującą w atmosferze dawnych czasów, z wektorem zdecydowanie skierowanym ku sygnalizowanej już wsobności. Ballady wewnętrzne, ta cała sejsmika mózgu wydają w tym zbiorze kluczowe – autorka zdaje się mówić, że codziennie następują małe prywatne końce świata, a potem zmartwychwstania o poranku. Nie ma to jednak związku z szerszą, zewnętrzną perspektywą – podmiot, w którym buzują te podgrzane emocje, dla postronnego obserwatora wciąż jest tym samym obiektem. Wewnętrznych rozpadlin nie zauważają nawet najbliżsi – stąd spadać można równie dobrze w poziomie – cicha kulka powoli toczy się po stole, szukając ujścia z piwnicy, o której nikt nie pamięta.
Ciekawym wątkiem w tomiku Piotrowskiej jest namysł nad potencjalnością życia, nad tym, jak wiele okazji gdzieś znika, roztapia się. Wybory, które ostatecznie podejmujemy, są kompletnie losowe, ich stukrotnym rewersem jest mnogość historii, mogących się równie dobrze wydarzyć lub nie. Przypominają się w tych rozpoznaniach te fragmenty z „Nieznośnej lekkości bycia”, w których Kundera wyliczał, jak wiele przypadków musi się zdarzyć, aby zwykła dwójka osób mogła się poznać. Stąd rzeczywistość w „Spadać można równie dobrze w poziomie” nie przypomina linii prostej, ale raczej mgławicę, kulę, z której wychodzą tysiące nitek, mogących w zupełnie inny sposób ukształtować tę uczuciową książkę.
Rozedrganie, wielość osobowości walczących w ramach jednej psychiki o chwilowy prymat – o tym także opowiadają wersy tej poetki, lubiącej posłużyć się czasem grupowymi odezwami w celu szerszego utożsamienia się ze swoim pokoleniem czy skorzystać z drugiej osoby liczby pojedynczej, w której autorka wchodzi w odrobinę nauczycielskie czy też mentorskie tony specjalisty od uczuć, emocji i wewnętrznych tąpnięć. Szybko jednak te fragmenty, lekko dotknięte szykiem przestawnym, rozpływają się w pogodzeniu ze światem w stylu wręcz franciszkańskim. Cieszą tutaj błyski w rodzaju: „świat zastygł jak małe serca mew” czy też „odlew powietrza”. Ten zbiór, w którym dominuje ton pewnego zagniewania na współczesność z całą jej szybkością oraz naskórkowością, kończy się wrażeniem spełnienia, zaczerpnięcia oddechu, a nawet ukojenia.
„Spadać można równie dobrze w poziomie” to tak naprawdę tomik o dziewczęcym dojrzewaniu – pojawiają się tu zawoalowane opisy pierwszych prób w tym na poły dorosłym świecie, czasu błędów i testowania życia, zastanawiania się nad chmurami możliwości, potencjałem każdego dnia i międzyludzkich relacji. Po tym okresie musi przyjść spokój, który utożsamiany jest tu przede wszystkim z miłością i zrozumieniem samej siebie. Zbiór wierszy Piotrowskiej czule się domyka i można spokojnie odłożyć go na półkę do czasu kolejnej lektury, podczas której odkryje się nowe zakamarki w tym świecie zawieszonym między rozedrganiem a zgodą na przeżywanie.
Kornel Maliszewski