Literatura jako skrytka na strychu? Pole utożsamień? Trening relacji i potencjalnych doświadczeń? Czas leci, a my udzielamy różnych literackich odpowiedzi. W jednym tygodniu jesteśmy już pewni, że zwycięży krótka forma – może nawet poezja – bo po prostu nie mamy czasu na nic dłuższego. W drugim zdajemy sobie sprawę z naszej potrzeby ciągłości i zadomowienia się w historii, nosząc w torbach wielokilogramowe sagi, aby przez długie tygodnie być z bohaterami w wyobrażonej kohabitacji. Z jednej strony niechęć i znudzenie, gdy w facebookowej notce nie dostaniemy po pięciu zdaniach gratyfikacji w postaci puenty czy żartu, a z drugiej przyjmujemy bez szemrania czterdziestostronicowe passusy o tym, że tamten Norweg umył zęby. Prawdopodobnie w pisaniu wciąż chodzi o to, aby oddać swój świat w sposób na tyle interesujący, aby zobaczyli się w nim inni lub poczuli chęć obcowania z sobie nieznanym.
Czego zatem pragnie Marianna Łopaciuk w swoich „Listopadach”? Według mnie chce fabularnie potwierdzić kawałek najbliższej jej rzeczywistości. Czy udaje jej się zainteresować nim innych i zaprosić ich do gry w utożsamienie lub „poznaj-nieznane?” Myślę, że tak, bo nie brakuje jej czułości, rozwagi, ciekawości wobec świata i szacunku do odbiorcy, ale przed podsumowaniem warto najpierw powiedzieć kilka słów o tej spokojnej prozie.
Była nauczycielka, Magda, jest już w późnym okresie swojego życia, lecz w żaden sposób nie ogranicza to jej możliwości poznawczych. Sprawna, roześmiana, wręcz zawadiacka, choć czasem też melancholijna, przyjemnie spędza emeryturę, ciągle wyjeżdżając, spotykając się ze znajomymi, biorąc udział w plenerach, pisząc, nawiązując nowe relacje i pielęgnując poważny kontakt z domowymi zwierzakami. Przyjemna jest ta jej ferajna starszych przyjaciół, otoczonych futrzastymi pupilami, którzy ciągle mają w sobie chęć, aby dyskutować o kosmosie, sprawach podstawowych, powinnościach sztuki. Spotykają się tak, jakby chcieli przegadać ostatnio przeczytane książki i artykuły, pobyć chwilę razem, nawet poflirtować czy powygłupiać się. Dojrzała kulturalna wielkomiejska tkanka: „Wielkie piękno” w ramach naszych skromnych polskich możliwości.
Gdy już jesteśmy w sferze porównań czy szybkich skojarzeń, warto przypomnieć zgrabny serial „Olive Kitteridge”, z którym „Listopady” odrobinę się kojarzą. I tak samo jak w tej amerykańskiej produkcji, książka Łopaciuk nie jest tylko impresją na temat „późnego szczęścia”. Opowiada ona w naturalny sposób także o tragedii, traumie, cierpieniu, odchodzeniu, starczym zasklepianiu się w sobie i ciężkich myślach. Wszystko to jednak można pokonać – listopady topią się w wiosennym słońcu – godnym, pełnym ducha przeżywaniem, łapaniem chwil, byciem przyjaznym dla wszelkich istot.
W sprytny sposób „Listopady” uciekają od typowych form przedstawiania jesieni życia, które, mówiąc szczerze, bywają niegodziwe. Na przykład starość rysowana jako powrót do dzieciństwa – rozwydrzonego, rozkrzyczanego, opartego na wielkiej naiwności i egoistycznych zachciankach. Istnieje także wyobrażenie późnej dojrzałości jako psucia się, tracenia człowieczeństwa i ludzkiej substancji, stawania się zrzędliwą, cyniczną postacią. Gdy obraz jest jednak sielski – sad, ogrodniczki, kłosy zbóż, stara chatka – zwykle jest to klisza bycia osobą starszą, doświadczoną, która spełnia się tylko wobec swoich dzieci czy wnuków. Tak jakby wszyscy mówili, że nie ma szczęśliwej starości samej dla siebie.
„Listopady” pokazują trzeci wiek w całkowicie innym wymiarze. To po prostu etap w życiu, w którym wciąż można żyć na całego, ale już z przyjemną rozwagą i spokojem, być świadomym, ciągle rozwijającym się człowiekiem, nieulegającym łatwym ideologiom i podszeptom. Też skromną postacią, która wie, że „cóż tu powiedzieć, jak wszystkie słowa brzmią jak slogany, frazesy, złodzieje”. Może rzeczywiście nic nie mówić, patrzeć w słońce lub cieszyć się spokojnym rytmem „Listopadów”, które pracują na swoich nieśpiesznych obrotach niczym bocznokołowiec leniwie przecinający szerokie wody.
Karim Kejter