Gdzie się podziały tamte Bałkany? – rozmowa z Mariolą Mikołajczak

Kornel Maliszewski: Na samym początku chciałbym spytać, czym są dla Pani Bałkany? Proszę o prywatną definicję.

Mariola Mikołajczak: Definicji chyba nie potrafię podać, bo moje postrzeganie Bałkanów się zmienia. Na samym początku, tuż po studiach, zresztą zupełnie niezwiązanych z Bałkanami, były nowością, wielką przygodą, były miejscem, do którego chciałam jeździć, gdzie wciąż mnie ciągnęło, za którym bez przerwy tęskniłam.

Potem, kiedy się z nimi zżyłam i wrosłam w nie, stały się także powodem do zmartwień, bo najzwyczajniej w świecie problemy ludzi stamtąd stały się też moimi kłopotami. Bolały mnie kolejne wojny i zmiany granic w byłej Jugosławii, przykro było spoglądać na to, z jakim trudem budują swoje państwo Macedończycy, jak Bułgarzy boleśnie przechodzą przez proces zmian ustrojowych i gospodarczych.

My już mieliśmy wiele z tych problemów za sobą, a oni wciąż w nich grzęźli i z ludzi radosnych, kochających życie stawali się marudni, wciąż na wszystko narzekali. Teraz Bałkany na nowo są miejscem, gdzie jadę odpocząć – nawet jeśli wiąże się to z pracą.

Na bałkańskich cmentarzach spędziłam setki godzin, zbierając treści wspomnień o zmarłych. Fot. Mariola Mikołajczak

A przypomina sobie Pani jakąś sytuację, scenę, anegdotkę, która była doskonałą metaforą “bałkańskości”, oddawała ducha tamtego świata?

Takich drobnych sytuacji czy scenek było na pewno mnóstwo, szczególnie na samym początku mojego „romansu” z Bałkanami, kiedy nie znałam jeszcze dobrze lokalnych obyczajów i charakterów ludzkich.

Teraz szukam w myślach czegoś najświeższej daty i sądzę, że dobrym przykładem bałkańskiej metody załatwiania spraw będzie sposób, w jaki kupiliśmy niedawno psa. Od lat naszym marzeniem był szarpłaniniec, czyli owczarek z gór Szar, zwierzę traktowane w Jugosławii jak dobro narodowe, a w związku z tym objęte zakazem wywozu za granicę. Po rozpadzie Jugosławii wydawało się, że szarpłanince zniknęły z krajobrazu Bałkanów, że zobaczyć je można tylko na monetach nowo powstałego państwa, jakim była wtedy Macedonia. Na szczęście Macedończykom udało się ocalić tę rasę i mają dziś kilka bardzo znanych hodowli.

Kiedy więc po całym dniu spędzonym na zwiedzaniu Kruszewa, dyrektor tamtejszego muzeum – poznany zresztą jakieś dwie godziny wcześniej – zapytał nas, czego byśmy pragnęli, odpowiedzieliśmy, że szarpłaninca. Wtedy ten człowiek po prostu sięgnął po telefon, zadzwonił do jakiegoś znajomego weterynarza, potem wykonał jeszcze kilka telefonów i już po godzinie byliśmy umówieni z jednym ze znanych hodowców na południu kraju. W ten sposób od ponad roku Meczo mieszka razem z nami i chyba mogę powiedzieć, że mamy Macedończyka w rodzinie.

Ciekawi mnie również to, jakich polskich elementów brakuje Pani podczas bycia na Bałkanach? I za czym Pani tęskni po powrotach do Polski?

Nie wiem, czy brakuje elementów polskich, czy raczej wielkopolskich, bo mam na myśli punktualność i zamiłowanie do porządku. Nawet banalne sprawy, za którymi tęsknię podczas dłuższego pobytu, takie jak jedzenie – na przykład chleb z leberką i kiszonym ogórkiem – są domowe, więc jednak wielkopolskie.

A po powrocie do Polski tęsknię za niespiesznym trybem życia, za poczuciem, że mam na wszystko wystarczająco dużo czasu, nawet za możliwością spóźniania się, chociaż rzadko z niej korzystam.

Zostawmy teraz na chwilę ogólne rozważania na temat Bałkanów i skupmy się na Pani najnowszej książce, czyli “Bałkanach magicznych”. Wyczuwalny jest w tym zbiorze pewien “pandemiczny cień”, prawdopodobnie pisała Pani te opowiadania w czasach zarazy. Pojawia się w tej książce sporo tęsknoty za możliwością realnej eksploracji kolejnych bałkańskich rejonów…

Tak, to prawda, książka powstała w czasie pandemii, kiedy pracowałam on-line i miałam sporo wolnego czasu, bo nie musiałam tracić go na dojazdy do pracy, ani na zakupy. Pamiętam, że pod koniec maja 2020 miałam zaplanowany wyjazd do Sofii, cieszyłam się na spotkanie z przyjaciółmi, tymczasem już w połowie marca zostaliśmy zamknięci w domach.

Po raz pierwszy od ponad trzydziestu lat spędziłam lato z dala od Rodopów i Morza Czarnego czy Egejskiego. Trudno to było wytrzymać, więc zebrało mi się na wspominki. Mam już zresztą co wspominać, bo jeżdżę tam od ponad trzydziestu lat. Uporządkowałam więc niektóre wspomnienia tematycznie i tak powstała książka.

Dopytałbym jeszcze o to, w jaki sposób na Bałkanach odbierana była pandemia? Czy połączyła się z lokalnymi porzekadłami, mitami, opowieściami?

Bałkańczycy są z natury nieufni wobec wszelkich rozporządzeń i zdystansowani wobec nakazów i zakazów, niektóre nacje mają wręcz naturę anarchistów. Myślę, że im było jeszcze trudniej niż nam przywyknąć do pandemicznych norm i wymogów.

Zachowywali się więc na ogół niefrasobliwie, jakby ich nie dotyczyła możliwość zarażenia się, zachorowania, nie mówiąc już o śmierci. Wiem, że maseczki wydawały się im czymś zupełnie niepotrzebnym, a lekarstwem na wszystko miały być odpowiednie napary z ziół albo dobra domowa rakija.

Tych, którzy się szczepili, było naprawdę niewielu. W Bułgarii na przykład szczepieniami zainteresowało się zaledwie 19% ogółu mieszkańców, dlatego jeszcze długo po otwarciu granic wolałam nie brać udziału w konferencjach na żywo i wybierałam bardzo niewygodną, ale bezpieczną formę on-line.

Z drugiej strony, śledziłam też w Internecie doniesienia z dzielnic romskich i prawdę mówiąc, do dziś nie wiem, jak to się stało, że epidemia nie przybrała tam groźniejszych rozmiarów niż gdzie indziej. To musi być jeden z bałkańskich cudów, albo po prostu Romowie przyzwyczajeni są do ekstremalnych warunków i w dzielnicach, gdzie często brakuje prądu lub wody, odporność na zarazy jest znacznie większa.

Zostawmy już temat zarazy i skupmy się na słowach. W “Bałkanach magicznych” często wspomina Pani o mocy, jaką nadaje się słowom w tamtej części Europy. Jakie słowa – na przykład z języka bułgarskiego, który zna Pani najlepiej – mają dla Pani największą moc?

Najbardziej chyba lubię formuły powitalne, które zresztą brzmią podobnie w bułgarskim, macedońskim, serbskim, chorwackim i czarnogórskim. Chodzi mi o wyrażenia „dobrè doszli” (albo „dobredojdovte”, „dobrodošli” czy podobnie), na które odpowiada się „dobrè zavarili”, „dobro vi nàjdovme” itp.

W dosłownym tłumaczeniu na język polski nie brzmią one może zbyt atrakcyjnie – można je oddać słowami „szczęśliwie dotarliście” albo „dobrze, że przybyliście”, a odpowiedzią jest „zastaliśmy was w dobrej formie”, ale według mnie jest w tych słowach element uważności i troski. W tym wzajemnym informowaniu się o dobrej kondycji przybywających i zastaniu w dobrym zdrowiu gospodarzy jest jakieś piękno i serdeczność, jest element dbałości o drugiego człowieka – bo przecież nie mówią o dobrym dniu, nie jest to życzeniowe – mówią o sobie samych, a raczej wzajemnie o sobie.

 Skopje, stolica pełna pomników. Fot. Mariola Mikołajczak

Bardzo interesujący jest także rozdział o Republice Mnichów na Górze Athos, gdzie wstępu nie mają kobiety. Nie zaperza się Pani na ten stan rzeczy, tylko stara się zrozumieć i uszanować tę tradycję. W różnych innych fragmentach Pani książek można jednak znaleźć cierpkie komentarze na temat panującego na Bałkanach patriarchatu czy fatalnego podejścia do zwierząt rozpowszechnionego wśród tamtejszych mieszkańców. Czy te elementy nie “zanieczyszczają” miłości, którą darzy Pani Bałkany?

Nie mam zamiaru idealizować Bałkanów, bo to nie jest raj na ziemi. Ja zresztą jestem już wystarczająco dużą dziewczynką, by wiedzieć, że raju nie znajdę nigdzie. Na Bałkanach czuję się dobrze mimo pewnych wad tego regionu i tamtych ludzi.

Zresztą patriarchat ma się dobrze również w Polsce i ten nasz, chociaż manifestowany jest w innej formie, też budzi moją niechęć. Ta moja miłość nie jest ślepa i bezgraniczna, jeśli widzę wady czy niedociągnięcia, to je krytykuję, ale kocham dalej. Tak już chyba jest z prawdziwą miłością.

Jeśli chodzi o Górę Athos, to jest ona dla mnie duchowym centrum prawosławia, które szanuję i staram się zrozumieć. Jestem wdzięczna jego wyznawcom, że dopuszczają mnie tak blisko swojego życia duchowego, tak wiele mi wyjaśniają i pozwalają zadawać pytania. Religia jest kwestią bardzo intymną, dlatego staram się za bardzo w nią nie ingerować.

Najbardziej lubię atmosferę małych miasteczek. Fot. Mariola Mikołajczak

Inny nietuzinkowy rozdział z “Bałkanów magicznych” dotyczy piosenek, które każdy naród uważa za swoje. Jest to może niewinny element rzeczywistości, jednak nacjonalistyczne pomruki czasem wyrastają z błahych spraw. Czy bałkański nacjonalizm wciąż jest silny? A może to stereotyp dotyczący Bałkanów widzianych jako teatr ciągłych konfliktów?

Bałkanom przypięto łatkę „beczki prochu” i ona wciąż ma się dobrze, ale nacjonalizm we współczesnej Europie nie jest już bałkańską specjalnością. Od co najmniej kilku lat obserwuję wzrost nacjonalistycznych i ksenofobicznych nastrojów na całym kontynencie.

Bałkańczycy mają jednak inny niż reszta Europy sposób ich manifestowania – połączyli to, co nacjonalistyczne z tym, co ludowe. W ten sposób np. bułgarskie martenice, niewinne biało-czerwone niteczki wiązane 1 marca na przegubach rąk z życzeniami zdrowia i szczęścia, zyskały narodowy wymiar – wystarczyło zrobić im zapinkę w kolorach flagi. Ludowy taniec korowodowy zwany choro (gdzie indziej oro lub kolo) też może się stać manifestacją patriotyczną, wystarczy, że zamiast kobiety wywijającej chusteczką poprowadzi go mężczyzna ściskający w dłoni drzewiec flagi.

Takie przykłady można mnożyć. Poza tym zawsze w okolicach 24 maja ożywa dyskusja na temat tego, jakiej narodowości byli święci Cyryl i Metody, kto dał Słowianom pismo, który naród odegrał najistotniejszą, wręcz kulturotwórczą rolę itp. Tematów do dyskusji „na noże” jest pomiędzy poszczególnymi narodami wiele, nie sądzę więc, żeby postrzeganie Bałkanów jako obszaru wiecznej niezgody było tylko stereotypem. Najważniejsze, żeby niesnaski nie przeradzały się w prawdziwe konflikty.

Jeśli jesteśmy już przy bałkańskich stereotypach. Które z nich nie mają pokrycia w rzeczywistości? Dodatkowo spytałbym jeszcze o to, jakie formy egzotyzowania Bałkanów najmniej się Pani podobają?

Jeśli chodzi o stereotypy, to na pewno nie jest prawdziwa powtarzana często opinia na temat bałkańskiej kuchni – że niby taka warzywna i zdrowa. Tak naprawdę na stołach króluje tam mięso, sałatki warzywne są jedynie dodatkiem, a wegetarianizm czy weganizm nie mają zbyt wielu zwolenników. Kuchnia nie jest też tak pikantna, jak się ją często opisuje. Owszem, jest aromatyczna, ale na pewno nie jest ostra.

Jeśli zaś chodzi o egzotyzowanie, to z pewnością nie lubię stereotypowego przypisywania Bałkańczykom różnych cech, które w naszej opinii mają charakteryzować ludzi z południa. Szczególnie drażni mnie postrzeganie ich jako niezbyt skorych do pracy imprezowiczów.

To prawda, że mieszkańcy Bałkanów lubią się bawić, ale i potrafią się bawić, bo tam zabawa wcale nie musi łączyć się z piciem. Jeśli zaś chodzi o stosunek do pracy, to nie udało mi się dotąd zauważyć jakichś istotnych różnic między nimi i nami – może tylko Bałkańczycy pracują mniej nerwowo, nie spieszą się i nie denerwują tak bardzo jak my. Chyba właśnie dlatego duża część międzynarodowych korporacji, które miały swoje siedziby w Warszawie czy innych dużych miastach Polski, teraz przeniosła je np. do Sofii.

Na tureckiej prowincji zawsze szukamy śladów Bizancjum. Fot. Mariola Mikołajczak

Interesujący wydaje się również gatunek literacki Pani książek. Z jednej strony to swawolne opowieści, a z drugiej coś na kształt esejów antropologicznych. Czy zaczęła tworzyć Pani swoje opowiadania, aby uwolnić się, chociaż na chwilę od akademickiego stylu pisania?

Właściwie odpowiedź została już zawarta w pytaniu. To, co piszę, jest zawsze prozą autobiograficzną, bo chyba po latach pisania tekstów naukowych nie potrafię już wymyślić fabuły (może nawet w ogóle nie umiem zmyślać). Nawet wydany kilka lat temu przez MamikoBałkański szkicownik” był zbiorem opowiadań, które miały w sobie cechy reportażu, a ich bohaterką byłam zawsze ja – nawet jeśli starałam się prowadzić narrację w trzeciej osobie.

Moje teksty literackie to jednak tylko „coś na kształt esejów antropologicznych”. Takich esejów w ramach wykonywanego zawodu zwyczajnie pisać mi nie wolno, bo po ostatniej reformie szkolnictwa każdy z naukowców został przypisany do jakiejś dziedziny wiedzy. Mnie upchnięto w szufladzie z szyldem „językoznawstwo” i nie mogę z niej wystawić nosa.

Zatem jeśli chcę napisać coś innego, to mogę to zrobić wyłącznie poza uniwersytetem, dla własnej przyjemności, chociaż w głębi ducha uważam, że przeciętny student nauczy się więcej z takich książek jak „Bałkany magiczne” niż z wykładu o zaniku samogłosek nosowych. A już na pewno więcej zapamięta, bo od jakiegoś czasu wykłady o charakterze czysto akademickim przestały młodzież interesować.

Turcja, Iznik (dawna Nicea) – dziś meczet, przed wiekami kościół Hagia Sophia, gdzie na soborze w 325 r. ustalono treść wyznania wiary. Fot. Mariola Mikołajczak

Jest Pani znana z odkrywania Bałkanów niszowych, ukrytych, magicznych. Jakie miejsca poleciłaby Pani osobom, które lubią właśnie taki styl podróżowania?

Cóż, to chyba najtrudniejsze z pytań… Mnie jest łatwo trafiać w miejsca niszowe, bo znam tamtejsze języki, a na dodatek mam taki charakter, że bez trudu nawiązuję kontakt z ludźmi. Zatem najczęściej trafiam w miejsca magiczne metodą „po nitce do kłębka” – ktoś mi o kimś opowie, ktoś mnie komuś poleci, ktoś da mi czyjś adres. Poza tym są znajomi, znajomi znajomych, krewni znajomych…

W Pani książkach wyczuwalna jest nutka nostalgii za Bałkanami, których już nie ma lub które właśnie odchodzą w zapomnienie. Nostalgii za światem tańców, rytuałów, zaklęć, modlitw. W jaki sposób nowoczesność odciska swoje piętno na tamtym rejonie Europy?

To moje rozrzewnienie i nostalgia wynikają być może z prostego biologicznego faktu starzenia się. Faktem jest, że zaczęłam nagle odczuwać upływ czasu i tęsknotę za tym, co odeszło lub odchodzi. Zresztą świat stał się mało zróżnicowany i coraz bardziej się unifikuje. Bałkany nie są pod tym względem jakimś miejscem szczególnym.

Może nawet chcąc odciąć się od opinii o orientalnych cechach swojej kultury, Bałkańczycy szybko podążyli za modnymi nowinkami. Najpierw półki sklepowe we wszystkich krajach wypełniły się tymi samymi towarami, a młodzież słuchała tych samych piosenek. Teraz wszystko wydaje mi się wyciśnięte z tej samej sztancy, nawet ludzkie zachowania są jakby wzorowane na tych samych filmikach z internetu, a wszystko po to, by dobrze wypaść na Instagramie. Dlatego każdą odrębność uważam za wartą zauważenia – pod warunkiem że jest ona autentyczna i niewymuszona.

W Sofii zgodnie współżyją historia i teraźniejszość. Fot. Mariola Mikołajczak

A na koniec – jakie bułgarskie czy bałkańskie książki i filmy mogłaby Pani polecić?

Tutaj pozwolę sobie na trochę prywaty i na początek polecę dwie książki, które sama przetłumaczyłam. Pierwsza z nich to wydana w 2020 r. „Ballada o lutniku” Wiktora Paskowa, kameralna opowieść o przyjaźni małego, uzdolnionego muzycznie chłopca ze starym lutnikiem. W tle tej przyjaźni jest Sofia lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, siermiężny stalinizm, bieda, brutalność międzyludzkich stosunków i – mimo wszystko – wiara w możliwość ocalenia człowieczeństwa, wiara w sztukę, która potrafi ocalić człowieka. Wydaje mi się, że jest to jedna z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek w Bułgarii napisano, najbardziej ludzkich i przejmujących. To jedna z tych lektur, które czytałam wielokrotnie i wciąż mnie poruszają.

Pełna emocji jest też wydana niedawno króciutka powieść, w zasadzie nowela „Zanim dojrzeją granaty” Rene Karabasz, młodej bułgarskich autorki, aktorki i scenarzystki. Właśnie kręcony jest film na jej podstawie, więc czekam na niego z niecierpliwością. Tym razem rzecz dzieje się w Albanii, w tzw. Górach Przeklętych, gdzie jeszcze do niedawna obowiązywało bardzo restrykcyjne prawo zwyczajowe zwane Kanunem, które przewidywało między innymi konieczność dokonania krwawej zemsty za określone wykroczenia.

Pozornie treść książki opowiada o dziewczynie, która nie chce wyjść za mąż za wybranego dla niej chłopaka, staje się tzw. zaprzysiężoną dziewicą i przejmuje wszystkie społeczne męskie, ale jednocześnie musi skazać na śmierć jednego z mężczyzn ze swojej rodziny, ojca lub brata. Skomplikowanej fabuły nie będę tu streszczać, a sens książki także każdy może odczytać na swój własny sposób. Dla mnie jest to bunt przeciwko wciąż żywym patriarchalnym stosunkom, które mogą przybierać różne formy, ale nawet jeśli nie są tak drastyczne jak w powieściowych albańskich realiach, to zawsze łączą się z cierpieniem dziewcząt, kobiet i wszystkich tych, którzy urodzili się zbyt wrażliwi.

Z filmów polecę te, o których wspominałam w książce, i które można znaleźć na polskich stronach internetowych. Na początek bułgarski „List do Ameryki” (Pismo do Amerika) Igliki Trifonowej – opowieść o sile przyjaźni, o sztuce leczenia słowem, o magicznej mocy ludowych pieśni, a wszystko to okraszone obrazami umierających wsi, w których już prawie nikt nie mieszka, a nieliczni pozostali w nich staruszkowie mają tylko jedną cenną rzecz, której strzegą – tradycję.

Drugim filmem wartym według mnie obejrzenia (i wysłuchania jego ścieżki dźwiękowej) jest macedońsko-francuski „Zanim spadnie deszcz” (Pred doždot) w reżyserii Milczo Manczewskiego. Ten film pochodzi z 1994 r., zdobył mnóstwo nagród i był już nie raz wyświetlany w polskiej telewizji, ale warto do niego wracać. Opowiada tragiczne historie związane z konfliktem między Macedończykami i Albańczykami. Muzyka zespołu „Anastasija” jest cudowna, obrazy zapierają dech w piersiach, a w tle jest oczywiście niemożliwa do spełnienia miłość.

Myślę, że w ogóle warto czytać książki bałkańskich autorów, warto oglądać filmy tamtejszych reżyserów, bo z nich można się nauczyć dużo więcej o Bałkanach niż podczas wakacyjnego leżenia na plaży.

Rozmawiał Kornel Maliszewski


Mariola Mikołajczak – profesor nauk humanistycznych, slawistka, bułgarystka. Pracuje na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jej zainteresowania naukowe skupiają się wokół historii języka bułgarskiego i innych języków południowosłowiańskich, a także dialektologii historycznej i związków języka z folklorem.

Jest autorką kilkunastu książek naukowych i popularnonaukowych, redaktorką tomów zbiorowych, tłumaczką dzieł dawnej literatury słowiańskiej oraz autorką dwóch książek beletrystycznych o tematyce związanej z Bałkanami: „Powiedz mi swoje imię” (Mamiko 2011) oraz „Bałkański szkicownik” (Mamiko 2016). Kilka jej opowiadań zostało opublikowanych w bułgarskich czasopismach literackich.

W wolnych chwilach tłumaczy na język polski utwory pisarzy współczesnych. Za przekład „Ballady o lutniku” Wiktora Paskowa (Wydawnictwo Poznańskie 2020) otrzymała nagrodę Związku Tłumaczy Bułgarii.


Zobacz także:

Mariola Mikołajczak – Bałkany magiczne

„Spieprzył Ziemię, ruszył w Kosmos” – rozmowa z Andrzejem Żurkiem

„Niemcy tu nie wrócą” – rozmowa z Brunonem Ratajem