Gabriel Leonard Kamiński, urodzony 1.IX.1957 r. w Gorzowie Wlkp. Od 1958 roku mieszka we Wrocławiu, w dzielnicy Fabryczna, dawna ul. Przodowników Pracy, obecnie al. gen.J.Hallera. Absolwent IV L.O we Wrocławiu, Policealnego Studium Kulturalno-Oświatowego oraz Instytutu Bibliotekoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego. Poeta, wydawca, księgarz. Od 1990 członek wrocławskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Debiut prasowy w 1974 w „Konfrontacjach”. Publikował w „Integracjach”, „Nurcie”, „Sigmie, „Odrze”, „Morzu i Ziemi”, suplemencie „Konfrontacje Literackie”, „Pomostach”, ostatnio „Kalendarzu Wrocławskim”, „Słowie Polskim”, „Kartonie”, antologiach|: „Poezja Lauru Arki”, „Literatur und Kritik”, ostatnio „Ty mówisz Odra”, antologii poezji miłosnej „Mrok i światło”. Laureat wielu ogólnopolskich konkursów i turniejów poetyckich m.in.: Warszawskiej Jesieni Poetyckiej, Jaszczurowego Lauru, Milowego Słupa, 2–krotnie konkursu im. J.Śpiewaka w Świdwinie. Zwyciężca ogólnopolskiego konkursu na zestaw wierszy ogłoszony przez Dom Kultury w Białymstoku (1989), ostatnio w 1999, 2000, ogólnopolskiego turnieju zorganizowanego pod patronatem Klubu Muzyki i Literatury pt. „Ty mówisz Odra”.
Autor sześciu książek poetyckich: w 1980 roku, debiut: pt. „Opis rzeczy szczególnie martwych” (Kalambur- SZSP), w 1983r: „Nie ma między
nami różnicy” (OkiS -ZLP), w 1987 „Ulica Przodowników Pracy” (MAW –
W-wa ), w 1999 „Deja vu” (Wydawnictwo Arhat), w 2003 „Wratislavia cum figuris” (Wydawnictwo ATUT), a ostatnio w 2006r. „Roth – Nowy Testament” (SPP Wrocław). Autor kończy drugi tom książki poetyckiej o Wrocławiu, ”Wratislavia cum figuris II” i pracuje nad zbiorem opowiadań związanych z Wrocławiem pt. „Wrocławska Abrakadabra”.
Od 2000 roku pracuje w Portalu Internetowym – Sfera Intermedia we Wrocławiu, jako dziennikarz i recenzent. Nominowany za 2006 rok do nagrody dziennikarskiej „PIKowy Kaur”, za „wszechstronną prezentację książek w mediach elektronicznych”.
woersze z tomu: Pejzaże
Pezjaż polski (liryczny)
Odmówiłem cię w skrzydłach husarii
pod murami wiednia. Pod wieżą mariacką
stać tak długo będę, aż dźwięk trąbki jasny
przeniesie cię z małopolskiej ziemi aż do granic śląska.
W leszczynie będę brodził szukając Twoich śladów,
zwodzonym mostem zieleni grodząc góry od morza.
Białowieżą ciebie wytęskniłem nizając echo twoich kroków
coraz bliżej źródeł dunajca. Łagodnie tulę
grzbiety górskich szczytów, tak jak
scałowywać będę z rąk Twoich
spierzchnięte pragnieniem strugi wodospadów.
Potem w milczeniu u bram gniezna
na kawałkach brzozowej kory
spiszę nasz wyśniony prawiek miłości.
Jeno kadłubkiem ci będąc a nie gallem anonimem
u wrót Wratislavii stać będę
w pokutnym kapturze, od świtu aż do zmierzchu
jako błędny rycerz,
jak bezdomny sługa sztuk wszelakich
czekając na zwodzone mosty
naszego przeznaczenia.
20.10.2007/10/02/2008
Pejzaż paryski
Słońce pod koniec dnia kruche jak mydlana bańka
między przęsłami wieży Eiffla podobne jest
do drabiny jakubowej. Wspinam się po nim
na sam szczyt Montparnasse. Mrużę oczy
przed odłamkami Pere-Lachaise jak kot
przebiegając pod murem Ogrodu Luksemburskiego.
Za plecami mam Lasek Bouloński, Łuk Triumfalny
i chłodny strumień samochodów wspinający się
na sam szczyt pustego o tej porze nieba.
Jak szymon słupnik aż po La Defense
będę szedł za Tobą na szczudłach zmierzchu.
Płótno Modiglianiego ciężkie od kolorów stygnącego dnia
przecina sekwanę na pół, tuż przy bulwarze sebastopolskim.
Bukiniści schodzą do wnętrza przepastnych kufrów
powtarzając na pamięć “A rebours ” Huysmansa.
Hiob usunął z paryskich kanałów pamięć. Teraz młodzi żołnierze,
pojedynczo, wracają chyłkiem z linii Maginota, wstydząc się
swoich ran. Skrępowani wyrzutami sumienia; ukradkiem
poprawiają zadania domowe z nieśmiertelności.
Apollinaire z obandażowaną głową, notuje
chaotycznie na kawałku ligniny ostatnie “Kaligramy”.
Odurzeni wiosną przechadzamy się wśród płycizn kanału St. Martin.
Śluzy i zwodzone mosty dyskretnie uniesione
o tej porze przepuszczają splecione ze sobą
ciała kochanków.
Światłość jest z nami.
12.02.2008/18.02.2008
Pejzaż holenderski
Skrzydła wiatraków unoszą powoli w powietrze ikebanę muszli.
Kraby cofają wskazówki piaskowych zegarów aż do wrót holandii.
Zapach tulipanów wpleciony w chodaki Van Gogh’a staje się jedynym
zamieszkanym przez nas ogrodem ziemskich rozkoszy.
Młyny wodne i czaple brodząc w przędzy lata stają na rozdrożu
kapliczkami dozgonnych modlitw o wieczność tego świata.
Poldery o zachodzie słońca spięte tuż przy łbach końskich
uzdami spienionego morza cofają przypływ aż do Amsterdamu.
Brodzić będziemy w własnej nagości płótnami Vlamincka,
Vermeera i DeJonga czuli na każdy najdrobniejszy szczegół hagi,
by w zimie na czubkach łyżew przenieść
w lodowych piruetach głębokie przeręble pocałunków ponad
kanałami Skaldy. Wiatr chłodzi twoje wargi niosąc
w żaglach smak północnego morza tak, by nanizane
na twoje stopy gwiazdy unosiły Cię nad brzegiem miłosnej delty
coraz dalej od breughelowskiej wieży babel.
Groble i tamy chronić nas będą niczym falochrony
od bezimiennych sztormów; wodne arterie przyjmą hołd
chorągwi mego pożądania łącząc solnymi językami nasze
rozgrzane poranną jutrznią ciała.
W morskich przypływach trwamy jakby w zodiakalnej nirwanie
mieszając w tyglach popioły haarlemu.
11 – 15.04.2005
Pejzaż norweski
Renifery odparowują nosami szron z wnętrza witrażu.
I widzę jak śnieg w Tobie łagodnie opada.
Łyżwiarze przecinają niebo tuż ponad horyzontem.
Sosny trącają czubkami szyszek pocięty błękit;
widać przezeń las i Twoje ramiona – próbujesz
przeciągnąć wygięte łuki mostów ponad zamarzniętymi stawami.
Ryby przeglądając się w kawałkach kry jak w lustrach
niosą na swoich grzbietach przesłanie nieba i przestrzeni.
Linie przypływu oddzielają strome brzegi rzeki od łagodnych
pagórków mrozu. Delikatne zawiązki wiosny wplątane
w lodowe figury dopełniają perspektywy.
I słyszę jak ogród o rozwidlających się ścieżkach czasu
wodzi nas nas pokuszenie coraz dalej od zimy.
Spóźnieni łyżwiarze o zmierzchu wypływają z głębin
podobni do lukrowanych figurek z weselnego tortu.
Karmię wyobraźnię, mogę jeść garściami obrazy pełne gorących myśli,
gdzie ręka, oko i umysł tworzą czytelny zarys
Twojej twarzy, linii pleców i ramion.
W dotyku łagodnie zmierzam do wiosny.
6.03.2006.r
Pejzaż turecki
Minarety i jaskółki wyrzeźbione w słońcu wtańcowują się w bosfor.
Morze przeciska się między nimi w miłosnym szepcie.
Łodzie pełne figowych kiści i daktyli łagodnie kołyszą lato
w naszych ciałach. Oddychasz całą sobą wciągając w nozdrza
słodki zapach mirry i kadzidełek; przez dardanele otwierają się mierzeje pełne
gorącego piasku – światło sięga do wnętrza istambułu.
Siedzisz zwinęta w pół na wzgórzach piniowych podobna do
figurki z tombaku, modlę się u Twoich stóp jakby wrót miniaturowych meczetów.
Muezini z daleka zwijają gorące powietrze w kształt namiotu,
wersety koranu owijają się wokół nas jak turbany,
a hagia sophia przyjmuje pod kopułami hostię zmierzchu.
Kobiety w czadorach z dzbanami oliwy na głowie
na akweduktach podobne są z daleka
do sennej karawany. Umywam Twoje stopy,
zraszam wargi kroplami różanej wody.
Stary drewniany stambuł w ciałach derwiszy tańczy swój obłąkańczy
krowód miłości i pożądania.
Łączymy się z wonnymi olejkami rozświetlonym łańcuchem
oliwnych lampek, które rozstawione wzdłuż ulicy prowadzą nas
coraz bliżej pępka świata.
Tuląc się w moich ramionach podobna jesteś do świętej Izydy
zatrzymanej w czasie, zawieszonej w powietrzu
na jedną chwilę albo na całą wieczność
karawanseraju.
23 – 25.03.2004
Pejzaż wenecki
Wiatr przynosi od morza zapach fig i przejrzałych oliwek.
Canale Grande pełny karnawałowych masek tak, iż możemy przejść
po nich na drugi brzeg jak po ruchomym moście.
Alchemia polityki wypaliła w sjeneńskich marmurach tajemne błyskawice i
teraz rysy dożów wykruszają się kawałek po kowałku.
Sztandary opuszczono do połowy; wplecione w arkady okrywają mury
całunem purpury. Sen zabiera im wieczność. Lwy na pomnikach
spięte na tylnich łapach kaszlą powietrzem przesyconym confetti.
Kochankowie wyławiani z ciemności pochyleni ku sobie
podobni są dorozgrzanych monet.
Balkony oplecione winną latoroślą jak napowietrzne statki dryfują
odbite w zwierciadłach przypływu. Przebrałaś się za Utracony raj –
udrapowane tiule rozpadały się w moich rękach odsłaniając delikatność skóry;
gładziłem twoją szyję ukrytą w owalu spiralnych bransolet,
pocałunki zostawiały na niej ślady warg.
Moje podręczne piekiełko pełne jest pokory i niesprawdzonych receptur, gdzie
korzeń mandragory toczy spory z ogonem jaszczurki.
Rusztowania na placu św. Marka utrudniają mi teraz niezdarne próby lotu
nad cieniem monety z wizerunkiem konnego posągu.
Próbuję anielskość wyplątać z objęć dekadencji. Nasza miłość
coraz bliższa własnej śmiertelności zawzięcie kolekcjonuje nowe formy życia.
Pierwsze fale przypływu docierają od strony Pałacu Dożów,
przelewając się przez lampiony gaszą zmęczony trwaniem horyzont.
Twoją podobiznę będącą symbolicznym odwzorowaniem raju utrwalam
w medalionie. Daleka laguna wskazuje drogę cienką linią mewich skrzydeł.
Pakuję węzełek z resztkami szachownicy na której umarła
niedokończona partia. Filozofowie nazwą to później carpe diem.
Sto wysp mnie żegna moja miła, sto barek pod pełnymi żaglami
wyprało morze z solnych mielizn. Niosę Cię ponad Ponte dei Sospiri i
Ponte Rialt wśpiewując się w stały ląd pod stopami.
Zmierzam do środka ziemi.
18-20.03. 2004