Bartłomiej Siwiec wraca z nowym tomikiem, w którym prezentuje się w inny sposób, choć tak naprawdę pozostaje taki sam – czuły i empatyczny. W porównaniu do poprzedniej książki, „Instrukcji zabicia ptaka”, „Matka i róża” pozbawiona jest elementów historycznych, opowieści o Zagładzie. Jesteśmy tu i teraz, a zagłada, tragedia, odejście wydarzyły się całkiem niedawno, w pierwszym rzędzie w postaci śmierci matki podmiotu lirycznego. Cały tomik przepełniony jest atmosferą śmierci, przemijania, niepewną chęcią pozostawienia czegoś po sobie. Jego świat zdaje się być w fazie terminalnej, każdy element poddany jest zasadom rozkładu. Autor z tytułowej róży wyciska znaczenia niezwiązane z młodością, wigorem, pięknem, ale ze starością, więdnięciem, usychaniem. Mamy do czynienia z tomikiem o anarchicznej strukturze. Cykl pisanych po bożemu wierszy o codzienności, o wykluczonych i cierpieniu przetykany jest rozbitą na części historią o śmierci królika oraz nagłymi wstawkami, opiniami, dotyczącymi głównie życia literackiego i sensu pisania. W cyklu klasycznym autor często wchodzi w skóry różnych postaci, opowiada z różnych perspektyw. Mówi ustami wykluczonych, społecznie zmarginalizowanych mężczyzn, kobiet z przeszłością i po przejściach. Miasto sprawia wrażenia sceny teatralnej, a zainteresowanie bohatera, który cierpi, przemyka ulicami, obserwuje, siada, przeciera łzę, idzie, boi się i drży, kieruje się tylko ku odrzuconym i przegranym. Poeta widziany jest tutaj także jako niechciany, odrzucony element społeczeństwa. Naturalnie więc musi sympatyzować z podobnymi sobie; poezja to nie zwycięstwo, garnitur, neseser, lśniące auto. Poezja to balast tak jak kupa cegieł dla pleców murarza. Wspomniana wcześniej, rozbita na części, historia o króliku dodaje tomikowi lekkości, jest kontrapunktem dla twardych sentencji z nagrobka, konduktu pogrzebowego, jesieni i wytartych fotografii. To jedyna część „Matki i róży”, w której do głosu dochodzi pogodzenie się z warunkami życia i przemijaniem, myśl, że odchodzenie może być swobodnym i potrzebnym rozpływaniem się, roztapianiem w wieczności. Co ciekawe do podobnych myśli nastraja bohatera śmierć zwierzęcia – bardziej naturalna, niezakłócona, niepoddana zasadom kulturowej obróbki, tylko płynącej nienazwanej magmy rzeczywistości. Śmierć człowieka – kamienny smutek, śmierć zwierzęcia – naturalność, spokój, nowe otwarcie. Siwiec naśladuje, wykorzystuje rytm i sposób wierszowania znany z ulicznych piosenek, twórczości naiwnej, dziecięcych wyliczanek. Ubiera od czasu do czasu teksty w świadome, brukowe, nieprofesjonalne rymy, ustawia siebie w roli bożego wesołka, eksploratora prostoty i swojskości. W pewnym momencie w jednym z tekstów zdradza swoje zapatrywania na styl i język. Ma być prosto, skromnie, w ukryciu, swojsko, ze skłonnością do samobiczowania się, reprodukowania katolickiego poczucia wstydu. Jego propozycja jest na tyle charakterystyczna, że prawdopodobnie niektórzy czytelnicy będą musieli dać z siebie więcej, nie obejdzie się bez empatii i samozaparcia, aby przyjąć do siebie te proste utwory pisane z sercem na dłoni, podszyte dzieciństwem. Tomik kończy się zrezygnowaną, ale trzeźwa i świadomą, konstatacją, że pisanie to tylko forma zapełniania pustki, rozmowa z samym sobą i głuchym, zajętym czymś innym, światem. Jedyną realnością są najbliżsi, kochający drugi człowiek. „Matka i róża” potwierdza Siwcowy idiom, który można byłoby streścić zdaniem – o potrzebie empatii w skradającej się entropii. Kornel Maliszewski |
2020-06-29