To było w początkach starej Polski, gdy granica z Niemcami przechodziła przez rzekę Piaśnicę, która prosto do morza wpada. Żył wtedy jeden potężny graf, Niemiec to był, który miał wielkie ziemie, pola i lasy. Mówili o nim, że duszę diabłu sprzedał, bo kiedy na zjazdy freimaurerów do Gdańska jeździł, czarny jego postać przybierał i parobków doglądał. Ci zaś niewiele sobie z tego robili. Raz nawet jeden Feliks, najodważniejszy z nich wszystkich, podszedł do tego, co jak graf wyglądał – a zawsze jakoś z daleka się trzymał i przyglądał się im tylko, szpicrutą po cholewach uderzając – i walnął go z całej siły ręką w twarz. Tamten wówczas nawet nie drgnął, więc przekonali się wszyscy, że to prawdziwie diabelskie sztuczki były. Sam graf, jak tylko z Gdańska wrócił, Feliksa na pysk wyrzucił, a jego żonę zatrzymał obojgu na pohańbienie. Lubieżnik to był okrutny i chciwiec, co by ojca i matkę sprzedał, gdyby mu to majątek powiększyć pozwoliło. Korzystał tedy z okazji, że coraz więcej kupców po jego drewno z lasów bogatych się zgłaszało i wycinać je kazał, nie zważając na to, że niektóre drzewa jeszcze czasy komturów krzyżackich pamiętały. A nieraz i tak bywało, że gdy wysłany przez kupca rzeczoznawca upatrzył sobie dęby czy buki z graniczącego z hrabiowskimi ziemiami boru, w którym okoliczni chłopi jagody i grzyby zbierali, to graf kazał i te ścinać bez opamiętania. A jeśli urzędnik państwowy jakiś z pretensjami się zjawił, to go markami opłacał, kolacją gościł i sprośnymi zabawami ze sprowadzonymi z miasta dziewkami do swojego przekonywał.
Bór i lasy niknęły w oczach, aż któregoś ranka, gdy drwale szli znaczone drzewa ścinać, stanęli osłupiali, bo do każdego z nich obrazek z Najświętszą Panienką był przybity, a do innych krzyż z Panem Jezusem. Pokorni to byli ludzie, pana słuchali, bo głupi nie byli – ale drzew przez świętości chronionych rąbać nie śmieli. Wściekł się graf okrutnie, do boru sam poszedł, święte obrazki nocą pozrywał i na rano chłopów do roboty zagonił, ale gdy ci do lasu dotarli, inne pobożne wizerunki na drzewach zastali – a to Święty Józef dzieciątko piastował, a to sam Pan Bóg z nieba spoglądał. Zrozumieli wtedy, że wyższa siła te bory chroni, i choćby ich graf batożył – ścinać w tych lasach zamiaru nie mieli. Jeno pytlowali – chłopi po karczmach, a baby w maglu – kto to mógł być taki odważny, co się pańskiego gniewu nie bał i w zawadę z czarnymi siłami wejść się nie lękał. Jedni mówili, że to może jakowyś mąż albo ojciec dziewczyny przez grafa pohańbionej próbował zemsty takiej albo że to ksiądz dobrodziej, który przecież obrazków świętych po szafach na zakrystii trzymał pełno, a jeszcze inni, że to ta dziwna kobieta, która w chacie za wsią żyła od tak dawna, że nawet najstarsi mieszkańcy okolicznych domów pamiętali, że zawsze tam była. A różnie ludzie o niej pletli – bo jak to możliwe, że jej włosy były białe jak brzuchy srok, które gromadnie przesiadywały na jej podwórku, a twarz wciąż młodzieńcza i ciało gibkie? Niektórzy gadali, że to czary – z tego powodu kiedyś nawet proboszcz z kropidłem i w asyście kościelnego wybrał się do niej, aby na własne oczy się przekonać, ile prawdy było w tej chłopskiej gadaninie. Niełatwe musiało być to spotkanie, bo całe popołudnie minęło, zanim po zmroku wyszedł z jej domu. I tyle było wiadomo, że zdawał się innym człowiekiem – szedł lżejszym krokiem i uśmiechał się do swoich myśli, czego nigdy wcześniej nie można było u niego uświadczyć, bo był to raczej człowiek poważny, przytłoczony ciężarem grzechów swoich parafian. Kościelny potem opowiadał, że dobrodziej nawet coś pod nosem śpiewał, ale on sam nic nie pamiętał, bo zasnął na ławie przed domem i spał tak mocno, że kropidło, którego miał pilnować, z ręki mu wypadło i pies któryś je porwał i nie wiadomo, dokąd zaniósł. Potem ksiądz na mszy ogłosił, że to nie czarownica, a porządna kobieta, i że nie trzeba głupot po wsi rozpowiadać, tylko na nowe kropidło wrzucić na tacę. Inni, co już wcześniej u owej kobiety bywali, wiedzieli, że ona nikomu nie szkodzi, a przeciwnie – gdy trzeba, pomoże, wysłucha, za rękę potrzyma, popłacze wspólnie nad złem i niesprawiedliwością, i że to od tych smutków jej włosy takie białe się zrobiły. A urodziwi kawalerowie zapytani o to, kto ich zdaniem boru strzeże, upierali się, że to musi być ta piękna pani, którą czasem w puszczy widują, i za którą mus im biec, tyle że ona im zawsze ucieka, a oni potem drogi do domu po nocy szukać muszą. Kobiety tylko rękami machały nad głupotą swych kochanków i co innego mówiły o tej pani, co po gaju chodziła – że to nie zwodnica żadna, a matka lasów, która dba o nie jak o dziecko swoje, że ją nieraz widziały, jak wnyki przez kłusowników nastawione niszczy, jak sarnom rany opatruje, jak dzieciom jagód i malin do ich koszyczków dosypuje. A ile to razy parobki, co na polowaniach pana psami zwierzynę naganiali, opowiadali, że jednemu czy drugiemu myśliwemu broń w ostatniej chwili drgnęła i warchlaczka nie trafili albo, gdy jeden z drugim klęli się na wszystko, że celowali dokładnie między poroże dostojnego jelenia, a ten nietrafiony z życiem uszedł. A ile razy było tak, że najlepsze charty grafa, zwiedzione czyimś zapachem, nie na zwierza poszły, a na bagniska, które w lesie na wiosnę się tworzą? I zawsze gdzieś między drzewami kobieca postać majaczyła. Zatem zaczęli ludziska powtarzać, że to pani z boru drzewa chroni i je w opiekę Przenajświętszej Panienki i Pana Jezusa oddaje.
Aż w końcu to ludzkie gadanie do grafa dotarło i postanowił na ową tajemniczą kobietę jak na zwierzynę zapolować – nie dla jej urody, bo od tego miał dziewki, co mu we dworze służyły, ale dla utrzymania starego porządku, w którym nikt panu się nie sprzeciwia. Wysyłał więc swoich ludzi, aby po lasach chodzili i kobiety, która sama w borze żyje, szukali. A oni zawsze z tą samą wiadomością do majątku wracali – że owszem, widzieli niewiastę, która się im zza drzew przyglądała, ale gdy już ją złapać mieli, ginęła nagle, jakby się w powietrzu rozpływała. I bać się zaczęli, że to jakaś siła nieczysta musi być, bo jakże to możliwe, żeby jedna kobieta dała radę uciec mężczyznom, którzy na nią polują. I został graf sam ze swoją żądzą władzy i zemsty, i znów do Gdańska na tajemnicze zjazdy jeździł. Powiadali, że po radę się tam wyprawiał, a podczas jego nieobecności czarni w jego postaci lasy patrolowali i wnyki na Borową Panią zastawiali, tak diabelskimi sztuczkami ukryte, że nawet ona ich dostrzec nie mogła, i pewnego dnia w czarcią pułapkę wpadła, która na jej nodze się zacisnęła i do drzewa ze świętym obrazkiem przykuła.
Mrok już zapadał, kiedy graf do dworu wrócił i aż zarechotał chrapliwym głosem na wieści z lasu. Nie zwlekając, konia dosiadł i do boru pojechał, gdzie wśród drzew przeznaczonych do ścinki zobaczył krwawiącą kobietę. Popatrzył na nią pogardliwie, jak spokojnie na niego czekała, jakby swój los znała i sprzeciwiać mu się nie próbowała, co go wcale nie zdziwiło, bo przecież one wszystkie jednakie i koniec końców jego woli się poddają. Dla porządku jednak przyłożył jej zaciśniętą pięścią w twarz, a potem trzymając ją jedną ręką za przeguby dłoni, drugą szybko rozplątał spodnie. Sapał głośno, gdy się na niej położył, dlatego dopiero po chwili zrozumiał, że ona mu w tym wszystkim coś do ucha rzecze. Zdziwił się bardzo, bo raczej krzyku się spodziewał, nie szeptu. Zatrzymał się więc i, nie dowierzając, spojrzał na posiniaczoną twarz, która jednym okiem na niego patrzyła i powtórzyła:
– Słyszysz?
A ponieważ wydawał się zdezorientowany, nakazała:
– Posłuchaj.
Nie wiedząc czemu, zrobił tak, jak mu mówiła – nadstawił uszu i wtem zrozumiał, że to jakaś kawalkada przez las pędzi. Jeszcze byli daleko, ale ujadanie psów i tętent końskich kopyt było słychać wyraźnie. O tej porze? W jego lasach? Polowanie? Wstał gotów na kolejny zatarg, ale nawet spodni zawiązać nie zdążył, gdy nagle wiatr potężny zaczął liśćmi i gałęziami tarmosić, jakby jakaś siła napierała na dąbrowę. Głośne ujadanie sfory i hałas rogów myśliwskich wydawały się zbliżać nieubłaganie, ale choć księżyc świecił jasno i jego wzrok już dawno się do ciemności przyzwyczaił, nikogo zauważyć nie zdołał. I dopiero kiedy niemal czuł oddechy koni na swojej twarzy, zrozumiał, że to dzika jachta – diabelskie łowy dusz myśliwych, którzy dla niedzielnych polowań msze opuszczali. Kiedyś śmiał się z tych gburskich bajdurzeń, a teraz uciekał przez las, potykając się o spadające spodnie, aż go ta czarcia gonitwa dopadła, przewróciła i w leśne poszycie wbiła.
Po chwili wszystko ucichło, jakby to całe zło nigdy się nie wydarzyło. Wiatr ustał, gałęzie znieruchomiały, diabelskie wnyki wrzynające się w nogę Borowej Pani puściły. Podniosła się i popatrzała na swoje zakrwawione ciało. Wygładziła pobrudzoną sukienkę, zgarnęła dłońmi rosę z trawy i obmyła nią twarz, a ręce jeszcze raz mokrą darnią oczyściła, po czym je otrzepała i ruszyła tam, gdzie spodziewała się go znaleźć. Leżał ledwo widoczny, skopany podkowami, zapadający się w wilgotnym mchu, niegdyś hardy, a teraz z opuszczonymi spodniami. Uciekło z niego życie, które nigdy na niczyjej twarzy radosnego uśmiechu nie wywołało. Kiedy z naburmuszonego chłopczyka, w którego dobre serce nawet zmartwiona matka wątpiła, stał się krnąbrnym młodzieńcem – nie miał litości dla młodziutkich służących. Kiedy został ojcem, batożył swoich synków tak, jak parobków, a urodę żony wykorzystywał dla pozyskiwania przychylności interesantów, za co ją potem znienawidził. Otumaniony chęcią wiecznego bogacenia się zawarł pakt z samym diabłem, który teraz zabierał jego duszę do najgłębszych czeluści piekielnych. Pożaliła się Borowa Pani nad tym istnieniem, które niczego dobrego ludziom nie przyniosło, i postanowiła, że chociaż lasom się graf przysłuży. Wyjęła z kieszeni zabłąkany żołądź i włożyła go między wystające pośladki hrabiego. Usypała go ziemią, a kiedy spojrzała w górę, na jaśniejące od wschodu niebo, poczuła na twarzy pierwsze krople deszczu, który zmył z niej wspomnienia mijającej właśnie nocy, a hrabiego podlał tak obficie, że już po kilku tygodniach można było zauważyć pierwsze oznaki kiełkującego z niego życia.
Luiza Ludwig-Sarnowska
Kup 👉 Uśpiewanie