Wchodząc w świat „Profesora i Besserwissera”, wielu rzeczy możemy nie być pewni, jedno jest jednak oczywiste. Jesteśmy u siebie, jesteśmy w „literaturze”. I to takiej, której zadaniem raczej nie jest przeprowadzenie zabieganego świadka od punktu A do punktu B z zastosowaniem zestawu fabularnych fajerwerków, MacGuffinów i puent wyrwanych z podręcznika adepta creative writing.
Gra odbywa się tutaj o zdecydowanie wyższą stawkę, mimo traktowania przez autora literackiego budulca z zacięciem postmodernistycznego konstruktora. Tak, jest to pisanie często autotematyczne, samoświadome, korzystające z szerokiego arsenału konwencji i stylistyk. Nie jest to jednak cyniczne sztukowanie zdań, wzdychanie, że wszystko już było czy żonglowanie pustką. Żurkowi bliżej jest do zachwytu nad możliwościami stwarzania świata, własnego świata, zbudowanego ze wszystkiego, co wpadnie mu w ręce i do głowy. Z fragmentów kanonu, ulotek piętrzących się pod supermarketem, kawałków audycji czy aluzyjnie przywoływanego klimatu z wielu filmów i książek. Nie sposób zlekceważyć tej ponad 500-stronicowej książki właśnie z powodu autorskiego entuzjazmu i towarzyszącemu mu poczuciu, że literatura to nie żart, a sprawa prawie życia i śmierci.
Andrzej Żurek w „Profesorze i Besserwisserze” rzuca nas w rzeczywistość, która jest z jednej strony połączeniem kanadyjskich i amerykańskich rewirów (autor od 30 lat mieszka w Kanadzie), a z drugiej pewnym amalgamatem wielu północnoamerykańskich fabuł i światów przedstawionych. Mamy więc bary, magazyny, porty, chińskie dzielnice, tanie czynszówki, szklane dystrykty. Mamy emigrancki spleen, piski taksówek, zderzenia kultur, amerykański koszmar i sen. Mamy tylne uliczki, w których wirują śmieci, przegranych z wózeczkami, mijanych przez maklerów w wyprasowanych garniturach. Świat z Monopoly, w którym gdzieś tam na samym końcu, w niszy, praktycznie w piwnicy mała grupka osób stara się wbić flagę w grunt, aby zaznaczyć swoje miejsce na mapie.
A to wszystko za sprawą podstarzałego profesora literatury, marzyciela i idealisty, który ma przesadną skłonność do introspekcji i rozpamiętywania przeszłości: „Zakotwiczył się w przeszłości, w tym co dla bardzo wielu ludzi już dawno minęło… lub nigdy nie było ważne”. Ten, wyrzucony przez współczesność na twardy brzeg, safanduła, który dba już głównie o to, czy dolary schowane w bucie pozwolą mu opłacić następną kolejkę w barze, poprzez zadziwiające zbiegi okoliczności i moc literackich marzeń zostaje rektorem samozwańczego Uniwersytetu Cecila. Ta fantazyjna, choć przy okazji zanurzona w rozrastającej się szybko kodyfikacji i biurokracji, instytucja powstaje w starym hotelu Cecil, znajdującym się w opuszczonej i niebezpiecznej dzielnicy nienazwanego miasta.
Andrzej Żurek zaprasza nas na przejażdżkę, choć czasem jest to powolne podglądanie powoli stwarzającego się na naszych oczach Uniwersytetu, a czasem szybka trasa z przystankami w labiryncie nawiązań, kryptocytatów, bohaterów znanych z innych książek czy historii.
Każda z partii „Profesora i Besserwissera” wydaje się być wyrwana z trochę innej literackiej tradycji. Zaczynamy Kosińskim, może DeLillo, Głowackim, Barthem, aby przejść w bardziej realistyczne i twarde rejony trzeciej części powieści, gdy do gry wchodzą Hamsun, Fante, Bukowski czy Roth. Końcówka za to jawi się jako rzecz mocno zależna od Mrożkowskiej fantazji i satyry społecznej. A to wszystko dodatkowo wznoszone jest z takich literackich cegieł, jak reportaż, esej, książka o sztuce, powieść społecznie zaangażowana, powieść morska, emigracyjna, uniwersytecka, sensacyjna, szpiegowska, wojskowa, kryminał, a nawet powieść socrealistyczna, choć w pastiszowym wydaniu.
Wygląda na to, że autor trzyma się postmodernistycznych prawideł, według których książka jest formą gry z czytelnikiem mogącym zrobić z nią wszystko to, co mu się podoba. Czyli na przykład znaleźć nawiązania czy cytaty, których zupełnie nie przewidział autor. I tak się pewnie stanie, bo ta powieść to prawdziwa skarbnica, połączenie biblioteki z pchlim targiem.
Warto dodać, że Profesor stwarza Uniwersytet Cecila z prawdziwą bandą ekscentryków i idealistów. To poczucie wspólnoty odrzuconych, niechcianych, utkwionych w świecie, który ich wyprzedził, to szczególnie chwytający za serce element „Profesora i Besserwissera”. Może dlatego, że podświadomie lgniemy do bycia razem z ludźmi, którzy w jakiś sposób nas przypominają i rozumieją. W życiu nie zawsze uda się stworzyć swojską drużynę, twórczą grupkę muszkieterów czy słodką ekipę outsiderów. Po to mamy więc marzenia i powieści, takie jak dzieło Żurka, które tchnie klimatem „Cudownych Chłopców”, „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”, Bolañowskich bebechorealistów czy Hotelu Chelsea.
Jest to laurka, czuły poemat dla starego świata, prawdziwych czy wyobrażonych czasów, kiedy ludzie lubili wiedzieć, czytali książki i gazety, spierali się w barach przy kawie, whisky i papierosach. I taką wizję stwarza Żurek, taką, jaką pamięta lub taką, w jakiej zawsze chciałby istnieć. Nie jest to więc tylko pochwała i zachwyt nad światem sztuki, nauki, wiarą w kanon czy „kulturę wyższą”, ale także skowyt nad współczesnością, która poszła w swoim kierunku, zainteresowana tylko kolekcjonowaniem kapitału i dopaminowym kołowrotkiem.
Zdaje się (choć to tylko moje przypuszczenie), że zbyt detaliczny opis struktur stwarzanego Uniwersytetu jest autorską formą buntu i sprzeciwu wobec globalnemu „teraz”, w którym ludzie nie wierzą już w moc słowa. A może ta przesadna detaliczność to wspomniany już pastisz powieści socrealistycznej (budowanie uniwersytetu niczym huty żelaza) albo próba pokazania tego, że gdy pojawiają się jakiekolwiek struktury, to automatycznie wyrasta spod ziemi biurokracja? A może mamy do czynienia z igraszką wyczerpania w stylu nowej powieści francuskiej czy eksperymentem spod znaku grupy OuLiPo?
Mimo olbrzymiej sympatii dla tej książki, z jej klimatem cudownej niedzisiejszości, odrobinę męcząca wydaje się mocno akcentowana w tej powieści niezgoda na współczesny spektakl. Zbyt wyraźnie szkicowana jest w tych fragmentach linia demarkacyjna pomiędzy nami idealistami-niematerialistami kochającymi sztukę, a złymi powiernikami kapitału, którzy chcą ukraść świat. Najczęściej to, co najciekawsze, rozgrywa się na styku rzeczywistości, klimatów i paradygmatów. Autor to wie, pozwalając w pewnym momencie wreszcie zbratać się na chwilę zwaśnionym armiom, operującym na innych kulturowych wyspach.
Nawiasem mówiąc, mam wrażenie, że esencja bycia w gruncie rzeczy się nie zmienia, tasują się tylko formy. Naszą cenną kulturę zabić już miały przecież prasa drukarska czy telefon stacjonarny – a czy nie od zawsze mamy do czynienia z konfliktem poszukiwaczy prawdy z oportunistami, którzy dążą do osiągnięcia zysków? Sokratesowie wszystkich czasów wadzą się z sofistami, a świat dalej się kręci i w każdym pokoleniu dochodzi do podobnych rozdań charakterologicznych. Na to wygląda, że książkowi szaleńcy nie przesiadują już w barach i bibliotekach, ale na przykład na forach obrazkowych, dyskutując o powieściach Davida Fostera Wallace’a. A kiedyś pewnie garstka robotów zechce zamieszkać w żelaznej beczce.
Te drobne różnice w postrzeganiu kanonu, współczesności czy tzw. „kultury wyższej” w żaden sposób nie wpływają na mój bardzo pozytywny odbiór „Profesora i Besserwissera”. Duże wrażenie i szacunek budzi dokładność, z jaką zbudowana jest ta powieść. Można wyczuć, że autor powoli i z pietyzmem szlifował swoje dzieło. To właśnie dzięki temu materiał tej powieści nie zgrzyta w zębach, tylko pozwala marzyć, śmiać się i płakać razem z kolorową czeredą zaskakujących postaci. I zatapiać się w rozkołysanym i barwnym świecie przedstawionym. Krainie pełnej szaleńców, pomieszania fikcji i prawdy – ale nie chodzi tu o zwykłe zatarcie się fikcji i prawdy, lecz o tworzenie nowych bytów w ich ramach.
Świetnym przykładem tej praktyki może być kreacja jednej z postaci. Mam nam myśli Stillera z powieści „Stiller”, który mówi wszystkim, że nie jest tym Stillerem. Wszystko to tworzy przyjemne poznawczo falowanie, a krążące skojarzenia wysyłają nas do „Zdradliwości obrazów” Magritte’a, „Bakunowego faktora” czy innych postmodernistycznych lub surrealistycznych snów.
Chciałbym już powoli zamknąć ten tekst, a nie powiedziałem jeszcze ani słowa o drugim tytułowym bohaterze, Besserwisserze. Pokazuje to, z jakim panoptikum stylów, bohaterów, klimatów i gatunków mamy do czynienia w tej powieści. Besserwisser to hardy emigrant, poławiacz skorupiaków i wodorostów, który dość bezceremonialnie poczyna sobie w relacjach z profesorem. Mimo zadufania i wyższości, z jaką traktuje starszego przyjaciela, nie sposób nie darzyć tej postaci pewną sympatią.
Relacja tych dwóch, potężnie różniących się od siebie, bohaterów najlepiej wybrzmiewa w trzeciej części powieści. Ostrej, realistycznej, bliższej ziemi, ale także zabawnej, w której Profesor przeżywa ekonomiczne trudy, tułając się od roboty do roboty.
Dlaczego więc warto otworzyć „Profesora i Besserwissera” i sprawdzić, co wyrzeźbił dla nas, w swoich piętrowych frazach, Andrzej Żurek? Bo mało kto odważyłby się w tym czasach na napisanie podobnego hołdu dla literatury. Kunsztownej powieści, w której szaleńczo zakręcona karuzela może nas zabrać do słodkiego świata idealistów, gdzie myśl staje się ciałem i nie ma takiej dziwności, o której nie można byłoby pogadać z przyjacielem. Niech więc miłośnicy wszystkich Uniwersytetów Cecila tego świata łączą się w zgrane brygady, tworząc miejsca, w których wreszcie poczują się jak u siebie.
Kornel Maliszewski