Te obrazy już gdzieś się widziało: problemy ze wstawaniem, picie wczorajszej kawy, zgaga, golenie się przy słabym świetle, zacięcie, skrzepy krwi spadające w ceramiczne kółko. Potem pogoń do drzwi, do auta, zmarznięta ręka trze szron z szyby, korki, para spod masek, za oknami czarno-białe mazy. 8 godzin, powrót, wieczór z alkoholem, nierozgarnięte romanse z samym sobą. Powtórz pięć razy, odpocznij dwa dni, powtórz pięć razy.
Franciszek Olejniczak w swoich „Podgłosach” wyświetla przed nami podziemną etiudę. Kamera 8mm śledzi każdy ruch bohatera, czarno-białe kadry zlewają się w smołę i beton, a słońce funkcjonuje jako niedoskonała część scenografii, ukryta w piwnicy zza dymem z dymiarki, burymi ścianami nośnymi i czarnym deszczem lanym przez reżysera na litry. Mimo że konwencję mamy tutaj względnie realistyczną, świat “Podgłosów” poprzez hipertrofię wszelkich brudnych rekwizytów ciąży ku obrazkom znanym z dystopijnych, cyberpunkowych fabuł. Świat jest zniszczony, ulega formom rozkładu, apokalipsa jest blisko, a bohater przemieszcza się po pustych płaszczyznach, krusząc pod butami szkło. A “miasto// tak dobrze znane, że miało się wrażenie//jazdy donikąd”.
Pustka, zimna pustynia, nigdzie, ślepa uliczka, nieużytki, manowce. Postapokaliptyczna rzeczywistość ma oddawać to, co siedzi we wnętrzu bohatera tych wierszy. A są to wyjałowienie, entropia znaczeń, emocji, mentalny tryb czekoladowego królika podarowanego na Wielkanoc – ktoś odgryzie ci głowę, a w środku pustka i brak nadzienia. Jeśli duch zniknął, zostało jeszcze ciało, i to właśnie ono odgrywa tutaj rolę jedynego producenta ciepła i energii. Kulawy duch, paramistyczne doznania nie przychodzą z zewnątrz, ale wychodzą z ciała wraz z wydzielinami. Ciało się wywraca, potyka, błaźni, nie chce grać z głową w jednej drużynie. Ciało się poci, skrapla, drży, płacze, jest zalane. Mózg myśli, ale jest też breją w czaszce, ciało czuje, ale to tak naprawdę porcja flaków, które można wylać z chlustem do miski. Operator ciągle żąda zbliżeń na skronie, żyły, paznokcie, obojczyki, powieki. Tworzy ze zwałów skóry nowe lądy, człowiek-wąż zawija się w niecce i pożera swój ogon.
Podmiot liryczny chyba zdaje sobie sprawę ze swojego położenia, bo ciągle rozgląda się, pragnie małych mistycznych, religijnych stanów, epifanii, jak dziecko poszukuje na ślepo sacrum. Biblia, kamieniowanie, grzechy, krzyże, chęć odkupienia pojawiają się na kartkach “Podgłosów” niczym jazgot budzika każdego ranka. Są to wstawki raczej ironiczne, choć w głębi wersów wyczuwa się powagę sytuacji i zwierzęcą chęć przylgnięcia bohatera do czegoś trwałego, stałego, bezpiecznego, do czegoś, co znajduje się poza, jest wieczne, ma boskie właściwości. Sprawa religijności w tekstach Olejniczaka ma się podobnie, jak w rozległej twórczości Świetlickiego. Niby smutki, niby częsty nihilizm, a jednak Wojciech Bonowicz znalazł i skupił w jednej antologii aż 77 nieoczywistych religijnych wierszy autora “Delty Dietla”. W swoich ateistycznych zwadach Olejniczak jest równie nieoczywisty.
“Podgłosy” mogą być atakowane za mocny estetyczny odjazd ku śmierdzącym trzewiom, posługiwanie się zbyt dobrze znanymi motywami i cytatami z literatury, filmu i muzyki, przykurzony bunt, nadprodukcję zdań czy zbyt przesadne skupienie się na samym sobie. Nie możemy jednak zapominać, że w tych wierszach pojawia się kilka szczelin, z których wydobywa się ciepły gaz, coś ludzkiego, całkiem odmiennego od reszty, co kompletnie unieważnia melodie brudnych paznokci. Olejniczak umie tworzyć sensualne obrazy, dobrymi wersami sypie jak z rękawa, ale najlepszy jest właśnie wtedy, gdy zauważa drugiego człowieka, pisząc erotyki czy apokryfy o naszych współczesnych nieświętych, których codziennie spotykamy na ulicach. Czułość i miłość są ukryte głęboko, i dobrze, że autor rozpoczął już wąskie odwierty, aby wydobyć te uczucia z dalekich czeluści. Jeśli ujawnią się kiedyś w całej okazałości i krasie, będą potrzebną równowagą dla szeptanek z błota, a mając na względzie to, że autor ma rękę do wersów, będziemy mogli spodziewać się materiału, który odtworzy życie we wszystkich jego przejawach.
Kornel Maliszewski