Ręce do pracy, łeb do metafizyki – recenzja “Pyłu zawieszonego”

Mgły, zimne rzeki, szron pod butami, zapomniane chaty, a to wszystko pod kopułą z zatrutego, rakotwórczego dymu, pyłów wypluwanych przez niedoskonałe instalacje. Krzysztof Bieleń w „Pyle zawieszonym” zaczyna od swojej ziemi widzianej w początkach sezonu grzewczego, aby później regularnie – z biologicznym zegarem w sercu – do niej wracać. Opowiada o powolnej utracie ciepła, przygotowywaniu się na popiół, o stanie zawieszenia, byciu w przedsionku, który kiedyś trzeba będzie na zawsze opuścić. Śmierć odmieniana jest tutaj przez wszystkie przypadki, choć raczej bez dosłowności; powolny stoicki rytm zapomnianej ballady napędzany jest spokojem, beznamiętnymi konstatacjami, przytaczaniem małych sytuacji, wydarzeń, podpatrzeń, myśli, słów, obracanych w ustach niczym anyżowe cukierki.

Przestrzeń, krajobraz, wizualna otulina wydają w tym tomiku sprawą podstawową, pierwotną, wszystko rodzi się w przestrzeni, to ona kształtuje człowieka na swoje podobieństwo, a potem go wzywa, znów chcąc mieć go dla siebie. Pierwotny świat, owe krainy rodzinne bohatera tych wierszy mają właściwości magnetyczne, mamią go, łudzą, szepczą na ucho, a on prowadzony jakimś podświadomym programem musi tam wracać. Pyta: „czemu ciągle nie mogę//opuścić tych stron”, cytuje: „kto na małej wyspie zaczynał, na małej wyspie skończy”, wiedział już jako dziecko, że „marzymy o wyjeździe stąd, ale nie na zawsze, Boże broń”. Na poziomie racjonalnym, pragmatycznym czuje, że kolejne powroty nie są najlepszą z decyzji, ale z zewem krwi, boskimi zachciankami, głosem z trzewi się nie dyskutuje, tylko usłużnie pakuje manatki i wychodzi na drogę, aby słuchać wiatru, który wieje z dobrze rozpoznanych stron i krajobrazów.

Pory roku powoli mijają, czas podążą nieubłaganie i wiernie w jednym kierunku, a lokacje się zmieniają – Podkarpacie wymienia się miejscami z mglistym Albionem, Skandynawią czy pustynną egzotyką nad Morzem Martwym, gdzie osiadł suchy pył. Stamtąd rażony nagłym prądem bohater wraca do swojego ukochanego i przeklętego prowincjonalnego matecznika. A tam pojawiają się postacie o personaliach jak z filmów Kolskiego, wiejscy mędrcy, ludzie wieczni, parabiblijne persony, które wpatrują się w czas, aby kiedyś odejść. Podmiot liryczny nie jest wszechwiedzącym, tellurycznym władcą poznania. Stawia na proste obserwacje i poczucie myślowej odpowiedzialności za swój kawałek świata, jakby chciał dodać kilka ziaren do lokalnej zadumy i refleksji, nadać chwilowej harmonii chociaż metrowi kwadratowemu przed sobą i małej plamie bieli nad lasem. Bohater prowadzi drobne batalie epistemologiczne, zwierzając się niejakiemu Fortunatowi, choć zwykle przeczuwa niemożliwość poznania, wiedząc, że wielu podchodziło do opisu świata, były to jednak tylko niedoskonałe próby. Próba jest w tym wypadku dobrym słowem, w świecie Bielenia nie ma niczego na pewno, podejmowane są tylko skromne rekonesanse w wielkiej zbitce fenomenów („być może nawet jest i jakiś sens//raczej odczuty niż ukryty gdzieś na dnie”), trwa otwieranie oczu, wysyłanie szpiegów umysłu ku temu, co najbliższe, ale także rachityczne wojenki podjazdowe z kosmosem, któremu drobiną soli w oku jest ten prowincjonalny spleen i „dumacz”, który siedzi na kamieniu.

Mimo często wykorzystywanej figury niepewnego mędrca, przetrąconego filozofa, apostoła, w które wciela się bohater „Pyłu…”, ma on jednak także drugą naturę, jest fachowcem, lubiącym dobrze wykonaną robotę. Często siedząc na progu i dumając, gani się za swoje lenistwo, bo wie, że czas poświęcony na przelewanie obserwacji w myśli mógłby wykorzystać owocniej, skupić się na pracy fizycznej, kojących, czasem rutynowych, czynnościach, na przykład na wytwarzaniu z materii przedmiotów. Rzeczy poza wszechobecnym, bardzo ważnym, niezbędnym krajobrazem to drugi znak rozpoznawczy tomiku Bielenia. Przedmioty się piętrzą, przyciągają wzrok autora. Nazwy narzędzi, części domu czy roślin mają charakter zaklęć, można upić się wrzuconym w wiersze słownikiem, który przylgnął do wiejskiej kultury materialnej. Rzeczowniki są tu smakowane, gniecione w dłoniach, odnosząc się do bezpośrednio wskazanych materialnych ekwiwalentów, jawiących się jako świadkowie tamtego kiedyś, do którego tęskni bohater. Przedmiot jest czymś konkretnym, wyróżnia się na tle niepoliczalności nieba, powietrza, planet.

Wracając do sprawy fachowości, szacunku wobec dobrego rękodzieła, właśnie w taki sposób Bieleń, profesjonalista frazy, pisze. Tworzenie poezji wydaje się być w jego wypadku długotrwałą, bardzo przemyślaną metafizyczną snycerką. Autor nie pozwoliłby sobie na szczerby i niedociągnięcia, a biorąc pod uwagę jego głęboki namysł nad tekstem, to, w jaki sposób komunikuje się z nieznanym oraz przygotowanie lekturowe i filozoficzne, trzeba sobie szczerze powiedzieć, że mamy okazję i przyjemność obcowania z kimś w rodzaju klasyka własnej poetyckiej niszy. Język od czasów „Błystek wahadłowych” stał się lżejszy, prostszy, bardziej przystępny, dlatego możemy wyobrazić sobie Bielenia jako autora czytanego przez sporą rzeszę osób, zmęczonych przyśpieszeniem, infomanią, migotliwością zbędnych kolorów, chcących doświadczyć spotkania z ludzką latimerią, przechowującą w sobie szepty starodawnych mitów. Pewnie są też tacy, którzy oskarżyliby go o eskapizm i ukrywanie się w prowincjonalnym worku, ale byłaby to ocena niesprawiedliwa, myślenie życzeniowe i próby uczenia starego byka tańca na szkle.

Kornel Maliszewski