Jarosław Jakubowski – Ojcostych

Fragment poematu:

Ojcze, nie wiem jak zacząć, znowu
Odbierasz mi broń. Ojcze Wielki i Niepojęty,
O głosie grzmiącym niby piorun w majową,
Duszną noc, o brodzie przystrojonej srebrnymi nićmi
Doświadczenia, o dłoniach mocarnych jak
Dwa lemiesze, którymi wyrywasz najdziksze
Chwasty i czynisz ziemię posłuszną swej niewzruszonej
Woli. Ojcze, Twoje rozliczne prace gospodarskie
To niedościgłe dla mnie mistrzostwo.
Nigdy nie dorównam Tobie w utrzymywaniu
Stałej i bezpiecznej temperatury pieca centralnego
Ogrzewania, niezbadane pozostaną dla mnie tajemnice
Elektryki, ciesiółki, smołowania dachu,
Uszczelniania rynien, nikt tak jak Ty
Nie potrafi nieporządku w obejściu
Zmienić w cudny ład, nikt tak jak Ty
Surowo nie obchodzi się z rozpustną asymetrią,
Dając jej popalić tak, że znika w wielkim przerażeniu.
Pod Twoim surowym spojrzeniem
Kulą się zwierzęta i nawet rośliny zdają
Się pochylać w pokorze, kiedy fachowo
Zadajesz im nawozu lubo też studziennej wody.
Nie złamią Cię przeciwności, którymi
Tak hojnie szafuje nieprzekupny Los, nie
Ugniesz się pod razami chorób i licznych
Przykrości od niewdzięcznych bliźnich,
Rodzonych dzieci nie wyłączając, niestety.
Niezniszczalny jesteś jak lita skała, która
Z głębin Ziemi wypłynąwszy, przez milion lat
Miękkość swą i żar oddała zimnej hardości
Bazaltu. O, Wielki Ojcze, Wielki
I Niedosiężny jak wzór metra ukryty
W podparyskim Sevres lub wzór sekundy
Wciąż uciekający detektywom światła.
Jakże mi Ciebie opisać, mnie, niegodnemu
Stać w Twoim rozłożystym cieniu, a co dopiero –
Opowiadać ojcowskie historye. Nawet nie śmiem
Prosić o Twe pozwoleństwo, dlatego
W ukryciu kreślę te tu strofy, próbując
Z nich wywieść kiedy, jak i dlaczego
Stałeś się tak potwornie Wielki, że nie ma
Środków lokomocji, by objechać całą Twą
Dziedzinę oraz urządzeń mierniczych, by zmierzyć
Ją i rozrysować na mapie pstrej i płaskiej.
Wchodzę dziś w Twe włości jak złodziej,
Włamywacz, jak menel bezdomny, który
Na wycieraczce plecionej z konopnego sznura
Złożywszy swoją ciężką głowę,
Namiastkę domu śni, dopóki nie
Zbudzi go wzburzony okrzyk lokatora
Lubo też kopnięcie. Och, Ojcze, gdybyś mógł
Usłyszeć słowa, które mam pod czaszką,
Lecz które nijak nie mogą i nie potrafią
Opuścić jej i opaść atramentowym deszczem
Na kratkowaną biel mojego zeszytu!
Słowa, które tam, po czaszką siedzą
Najpewniej zmarszczką głęboką naznaczyłyby
Ci wysokie chmurne czoło, ale przecież nie potrafią,
Nie mogą się zdradzić, to jest sprzeniewierzyć
Przyrodzonemu poddaństwu, z jakim dziś lepię te wiersze,
W poddaństwie tym bezpiecznym się czując
I może nawet pewności siebie, może nawet
Odwagi i męstwa nabierając, niby kiełek,
Który wzrastając w inspekcie, przesadzony
Być może następnie na przestronniejsze areały.
Ach, Ojcze, Ojcze, Ojcze czemuś
Mnie nie opuścił, kiedy pora była ku temu?
Na przykład – kiedy magiczną 18 lat granicę
Przekroczywszy i jeszcze jeden rok, wyruszyłem
Po wiedzę na północną stronę, do miejsca
Wrzeszczem zwanego, chyba przez wzgląd
Na żakerię wrzeszczącą nocną porą wśród sennych
Akademików. Dlaczego regularnymi przekazami
Pieniężnymi, a także domową wałówką karmiłeś
Bachusa i mnie, wiernego ucznia jego?
Nie lepiej było zostawić marnotrawnego na pastwę
Bractwa piwoszy, tudzież amatorów rosyjskiej
Wódki dumnym imieniem Kutuzowa zwanej lubo też
Spirytusu słabo rektyfikowanego o królewskiej
Nazwie Royal? Tak, Twój marnotrawny
Pieniądze i wysiłek Twój cały marnotrawił w
Podrzędnych spelunkach oraz technoklubach,
Które w owe czasy kraj nasz cały pokrywać
Poczęły migoczącą siatką, na pohybel babciom
Dzwoniącym na 997 ze skargą, że głośno,
Choć od 22 już minęło ze siedem zdrowasiek.
Ach, nie o mnie tu mowa, może kiedy indziej
Znajdzie się okazja, a i siły, by
Zmierzyć się z otchłannym tym tematem,
Jakim było studiowanie w miejscu Wrzeszczem
Zwanym, w Politechniki gmaszysku solidnym i starym,
W stylu wilhelmińskim utrzymanym wielce.
To tam nie zdobyłem zaszczytnego tytułu
Magistra Inżyniera, czyli mistrza od wznoszenia domów,
Tam też nie zapoznałem przyszłej, miłej żony,
Ani też nie zapłodniłem uczynnej koleżanki
Z sąsiedniego piętra, która w nadziei jakiegoś
Zbliżenia lubo choć rozmowy pożyczała chłopakom
Przybory kreślarskie i notatki kserować dawała.
Ale dość już o tym zmarnowanym,
Lecz wesołym czasie! Czasie ubawu
Po pachy i po świt blady, kiedy się wracało
Do cichego pokoiku na parterze
Szczęśliwie umieszczonym, dzięki czemu
Mogło się omijać bystre oko portierki
I po parapecie przemykać do wyrka.
Czasie pożyczania i nieoddawania, czasie
Na kocią łapę z czasem, ech, durny, lecz
Beztroski czasie sesji letniej, kiedy miast
Wykładów utrwalaliśmy w sobie upojenie
Na sopockim molo, Bachusa personel, niedoszłe inżyniery!
Nie o was mi dzisiaj tu pisać, lecz o Starym,