Andrzej Trembaczowski – Złoty węgorz

Zamiast wstępu


Zastanawiałem się wiele razy, czym jest wędkarstwo i co w nim tak mocno pociąga. Bo nie o samą rybę tu chodzi, to pewne, nie o jej zdobycie, choć bez niej wszystko zatraciłoby oczywiście swój sens. Nie jest to też sport w potocznym pojęciu, ani rekreacja na świeżym powietrzu, jak się to czasami przedstawia – bo ani wysiłek fizyczny nie jest tu celem, ani rywalizacja z kimkolwiek. Wędkarstwo to nie jakieś tam hobby – to prawdziwa pasja, prawie nałóg. Nie jest też przejawem snobizmu ani rekordomanii. To nie chęć bycia lepszym od innych ciągnie nad wodę, choć przecież i sukces nie jest bez znaczenia.

Istota wędkarstwa tkwi w przeżyciach, jakich ono dostarcza. Jest w tym i radość z budzącego się dnia, i wieczorna zaduma, i pełne napięcia nocne czatowanie. Również i ta bezpośrednia zależność od kaprysów pogody, która czasami bywa łaskawa, a czasem sponiewiera. Do tego cały ten wspaniały świat barw, dźwięków, zapachów.

Piękno, bogactwo i rozmaitość wędkarskiego świata tkwi jednak nie tylko w smakowaniu krajobrazu. Sednem wędkarstwa są emocje. Zarówno te czysto estetycznej natury, jak i te silne, łowieckie, atawistyczne, drzemiące gdzieś głęboko na dnie duszy. Wędkarstwo jest więc syntezą, przedziwnym splotem różnych uczuć i wrażeń. Składa się nań urok każdego dnia spędzonego nad wodą, tego wtopienia się w przyrodę, tego bardzo bezpośredniego z nią zespolenia. Są to te chwile, gdy człowiek sycąc zmysły wszechogarniającym, nie zafałszowanym żadnym retuszem pięknem, czerpie życiodajne siły wprost z otoczenia. Kiedy osiągnie się już taką harmonię, nieważnym się staje to, czy ryba weźmie natychmiast czy też pod koniec łowów lub może dopiero następnym razem. Bo weźmie na pewno i będzie wspaniała, bez względu na to, ile będzie ważyć kilogramów. To wcale nie jest aż takie ważne…

Ale nie byłoby wędkarstwa bez nagłego, pośpiesznego kołatania serca na widok wyjścia kapitalnej ryby lub tego dziwnego wstrząsu, gdy pulsujący rytm ściąganej blachy przerwie brutalnie gwałtowne szarpnięcie. Ani bez tego napływu fali gorąca rozlewającej się po całym ciele, kiedy kolorowa gałka spławika żywcówki pogrąży się płynnym, zdecydowanym ruchem… Albo gdy stercząca ukośnie nad wodą gruntówka ożyje nagłym kołysaniem i rozdźwięczy się radośnie. A hol ryby? Ta galopada myśli, to przedziwne pomieszanie radości, obaw, zwątpienia? Także i ten chłodny spokój, niepojęty, niezrozumiały wobec szybkiego tempa wydarzeń. I drżenie rąk później, i to nagłe, obejmujące całe ciało odprężenie, gdy już jest po wszystkim. Wreszcie ta niezrównana chwila ogromnego szczęścia, gdy pokonana ryba jest już twoja i masz tę świadomość, że przerasta wszystkie złowione dotychczas! Tych pierwszych kilku sekund tryumfu, radości, nasycenia – tego nic nie zastąpi! To uczucie zrozumie tylko drugi wędkarz albo myśliwy, albo – być może – sportowiec przerywający taśmę na mecie.

Dobrze tak uciec w ten świat, schować się w nim, oddalić od codzienności. Jakby obmyć się z trosk, nabrać nowych sił, uporządkować wewnętrznie i tęsknić doń później, aż do następnego powrotu. I wracać często… Pozostać jednak na stałe nie sposób, wędkarstwo nie może być przecież całą treścią życia, lecz tylko jedną z tych przypraw, które nadają mu smak…

Chwile szczęścia przeżywa się pełniej, gdy są z kimś dzielone. Zwielokrotniają się one, kiedy ma się dobrego towarzysza wyprawy. Stają się wspólnym udziałem. Chęć podzielenia się z kimś swoimi przeżyciami jest tak silna, że wielu kolegów bardzo lubi opowiadać wędkarskie przygody, i to wcale nie z potrzeby chwalenia się, tylko dzielenia się właśnie.

Pragnienie zapisu, utrwalenia w jakiś sposób tych wspaniałych, lecz jakże ulotnych chwil przeżywanych podczas wędkowania skłoniło mnie przed wieloma laty do prowadzenia notatek. Niekiedy były one bardzo zwięzłe, ograniczające się jedynie do samego zanotowania daty, pogody, łowiska, wyniku łowów i kilku jeszcze szczegółów. Z czasem jednak pod silnym wrażeniem zapisywałem coś więcej niż tylko sam przebieg wyprawy. I tak powstawały moje wędkarskie notatki.

Zachować czarowny obraz, uchwycić ten niepowtarzalny urok leśnych potoków, rzek i jezior. Utrwalić emocje polowania na zamieszkujące w nich ryby – taki miałem kiedyś zamiar. Czy wykonalny? Dziś wiem, że nie. Opisy łowisk, zanotowane zdarzenia, to tylko cząstka tego wspaniałego wędkarskiego świata, drobna, fragmentaryczna, niepełna…

Wybrałem spośród swoich zapisków relacje z tych łowów, które z jakiegoś powodu bardziej zapadły mi w pamięć. Część z nich, dotyczącą jednego tematu, opublikowałem wcześniej i tak powstały tomiki: „Zatrzymana chwila” (o jeziorach) oraz „Opowieści o pstrągach”. Pozostałe postanowiłem połączyć razem w ten tomik. Niektóre dotyczą czasów odległych, kiedy łowiono jeszcze na wędki bambusowe, inne są świeższej daty. W sumie jest to taki skrótowy przekrój przez moje wędkarskie półwiecze. Notatki pisałem na gorąco, w różnym czasie, są więc zapiskiem chwili. Do niektórych dopisałem współczesny komentarz.

Czytam dziś te wspomnienia i porównuję. Wędkarzy jest kilkakrotnie więcej niż wtedy, gdy zaczynałem. Wody się zmieniły i raczej są to zmiany niekorzystne. I ryb w nich jakby mniej. Zmieniły się przepisy dotyczące połowów – muszą być bardziej restrykcyjne, by chronić ryby przed nadmiernym wyławianiem. Doskonalszy sprzęt i większa wiedza pozwalają łowić skuteczniej. Informacje o łowiskach, metodach i rekordowych połowach rozchodzą się błyskawicznie. Parokilogramowe ryby nie robią już dziś takiego wrażenia, jak kiedyś – doskonały sprzęt pozwala wygrać z każdą rybą i obecne rekordy są już chyba nie do przekroczenia, większych ryb pewnie już nie ma. Te wielkie często są chronione i po złowieniu wracają do wody. Coraz częściej wędkarze wypuszczają złowione ryby, nie zależy im na przyniesieniu zdobyczy do domu – fotografia wystarcza jako trofeum. A różne „egzotyczne” niegdyś łowiska są dziś tak samo dostępne jak krajowe. No, prawie – kto chce, może wybrać się na norweskie fiordy na dorsze, halibuty i inne morskie ryby, łowić wielkie szczupaki w Szwecji czy Irlandii albo ryby łososiowate w krystalicznie czystych rzekach Słowenii czy Bośni. Albo wziąć udział w jeszcze bardziej egzotycznej wyprawie na innych kontynentach. To jest możliwe.

Wędkarstwo bardzo się zmieniło… Tylko czasu mam znaczniej mniej i nie wędkuję już sto dni w roku. Ale każda wyprawa cieszy mnie tak samo, jak kiedyś. Nie musi być egzotyczna.

Przeglądam te stare zapiski – coś chyba jednak udało mi się w nich uchwycić – może między wierszami? Chciałbym się właśnie tym czymś podzielić z innymi podobnie czującymi świat przyrody i wędkarstwo.

Drogi Czytelniku, jeżeli lubisz wędrówki z wędką, zasiadki na dużą rybę – odwołuję się do Twojej wyobraźni, niech ona domaluje resztę. Wyobraźnia maluje najdoskonalsze obrazy…

Lublin 2016